SZYBKA PIĄTKA #46. Filmy, które obudziły w nas kinową pasję
Można zaryzykować stwierdzenie, że w życiu każdego kinomana przychodzi moment, w którym zaczyna on traktować filmy jako coś więcej, niż pozbawioną refleksji rozrywkę lub sposób na spędzenie wolnego czasu. Niektóre z nich oddziałują na nas bardziej niż inne, zmuszają do długich przemyśleń, prowokują do dalszych poszukiwań. W poniższym zestawieniu przedstawiamy dzieła, które wywarły na nas największy wpływ i ukształtowały naszą miłość do kina. Niezależnie od tego, czy są to filmy dobre czy złe, czy chodzi o cały film czy też pojedynczą scenę, czy film nam się podobał czy po prostu wzbudził silne emocje – z jakiegoś powodu to właśnie one uświadomiły nam, że wkroczyliśmy na ścieżkę wiecznych kinowych poszukiwań, z której prawdopodobnie nie ma już dla nas powrotu.
Szymon Skowroński
- Dawno temu w Ameryce – byłem stanowczo za młody, żeby obejrzeć ten film, ale go obejrzałem. I już nic w moim życiu nie było takie jak dawniej. Jeśli film zaczyna się od serii ujęć, które niezbyt wiele wyjaśniają, a towarzyszy im przez kilka minut dźwięk dzwoniącego telefonu w tle, to człowiek zaczyna się zastanawiać: dlaczego zrobiono to właśnie tak, a nie inaczej? I tak oto właśnie zacząłem się zastanawiać: dlaczego Dawno temu… opowiedziane jest nie po kolei, ma tak niesamowicie długie ujęcia i ciągle epatuje symboliką. Szukając odpowiedzi na te pytania, odnalazłem sens, jaki tkwi w ruchomych obrazach i na zawsze już pozostałem pod ich wpływem.
- Predator – połowa lat 90., kaseta VHS i dwie godziny zimnego potu na plecach. Predatora oglądałem od tamtej pory pewnie pięćdziesiąt razy i nie zapowiada się, abym na tym poprzestał. Wrażenie, które na mnie zrobił, było przeogromne, a z seansu najbardziej zapamiętałem właśnie te emocje. To one kojarzą mi się z filmowym doświadczeniem, z istotą oglądania filmów w ogóle.
- Władca Pierścieni: Drużyna pierścienia – w chwili premiery było to szczytowe osiągnięcie kinematografii. Choć dziś niektóre elementy są nadgryzione zębem czasu i technologicznego postępu (chociaż wcale nie ma ich aż tak dużo), to dla czternastolatka w sali kinowej, który dopiero co skończył czytać literacki oryginał, pierwszy Władca był czymś absolutnie… absolutnym. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że to, co oglądam na wielkim ekranie, jest jak najbardziej realne. Dałem się oszukać i oczarować wtedy, daje się oczarować i udaję, że daję się oszukać dziś.
- Słodkie życie – ten moment, kiedy z jakiejś przyczyny wydaje ci się, że film Felliniego to wesoła włoska komedia, którą warto obejrzeć, a po seansie jesteś po prostu pusty. Z tego też powodu nie potrafię obiektywnie docenić Słodkiego życia. Wydaje mi się on narzędziem nihilistycznych popędów twórcy (słusznie lub nie). Co nie zmienia faktu, że wzbudził we mnie na tyle ciekawości, a nawet fascynacji, że wkrótce zapoznałem się z innymi dokonaniami reżysera, a stąd krótka droga do odkrycia kinowego kanonu.
- Bonnie i Clyde – kolejny przykład obrazu, który trafił do mnie zbyt wcześnie. Przez kilkanaście lat nie wiedziałem, skąd pochodzą moje druzgocące i mrożące krew w żyłach wspomnienia poszarpanych kulami ciał, wijących się w zwolnionym tempie obok starodawnych samochodów – a pamiętałem je od dzieciaka. Dopiero w momencie, kiedy świadomie odnalazłem dzieło Penna i obejrzałem je, doznałem olśnienia i przy okazji zrozumiałem, jak mocno film może wryć się w psychikę…
Mikołaj Lewalski
- Park Jurajski – moi rodzice dość odważnie postanowili pokazać mi klasyk Stevena Spielberga, kiedy miałem cztery lata. Wtedy zaczynała się rozwijać moja pasja i miłość do prehistorycznych gadów, więc film trafił na bardzo podatny grunt. Byłem oniemiały z zachwytu i wracałem do tego dzieła nieustannie, często przed przedszkolem – w efekcie zdarzało mi się siać zamęt i gryźć inne dzieci. Park Jurajski od zawsze zachwycał mnie sposobem ukazania dinozaurów (jako niebezpieczne, ale zarazem piękne zwierzęta, nie potwory) i wspaniałą muzyką.
- Gwiezdne wojny: Część III – Zemsta Sithów – stara trylogia intrygowała mnie, kiedy miałem kilka lat, a później wielką chęcią chodziłem z rodzicami do kina na Mroczne widmo i Atak klonów. Jednakże to właśnie Zemsta Sithów rozbudziła moje bezgraniczne uwielbienie do sagi stworzonej przez George’a Lucasa. Niesamowite wizje reżysera, porywające postaci i niezrównana ścieżka dźwiękowa autorstwa Johna Williamsa nauczyły mnie kochać kino i jego zdolność zachwycania. Niezliczone godziny poświęcone na zgłębianie Expanded Universe oraz kilka lat noszenia włosów sięgających niemalże do ramion (w stylu Anakina z Zemsty Sithów) to tylko część wpływu Gwiezdnych wojen na moje życie.
- Władca Pierścieni (cała trylogia) – to poczucie wielkiej, epickiej przygody, ten angażujący i złożony świat oraz postaci, których nie sposób nie pokochać – Śródziemie w wykonaniu Petera Jacksona urzekło mnie bez reszty. Co ciekawe, początkowo odbiłem się od Drużyny pierścienia (obecnie będącej moją ulubioną częścią), jako że orkowie i uruk-hai wybitnie mnie przerażali, a na śmierć Gandalfa zareagowałem rozpaczą i wściekłością. Kiedy jednak dowiedziałem się, że stary czarodziej powraca w Dwóch wieżach, postanowiłem dać im szansę… i się zakochałem.
- Dystrykt 9 – to film, który powalił mnie na kolana swoją odmiennością, zarówno w kwestii fabuły, jak i jej przedstawienia. Nietypowy protagonista pełen ludzkich wad oraz jego niezwykle przejmujące perypetie wzbudziły we mnie ogromne emocje, podobnie jak wizja współczesnego apartheidu. Wykorzystywani i okrutnie traktowani obcy prowokowali liczne refleksje, a surowa i brutalna forma w połączeniu z interesującym miejscem akcji dodała całości atrakcyjności. Jeden z moich ulubionych filmów w ogóle.
- Czas Apokalipsy – pomimo niezwykle imponującej strony technicznej Szeregowca Ryana to właśnie arcydzieło Francisa Forda Coppoli uświadomiło mi na czym polega obłęd wojny i jej katastrofalnie niszczący wpływ na człowieka. Narkotyczna atmosfera filmu, senna narracja Martina Sheena (ten głos!) i psychodeliczna muzyka stworzyły przeżycie jedyne w swoim rodzaju, bo uwrażliwiające i otwierające oczy. Po tym seansie już nigdy nie myślałem o wojnie w ten sam sposób.
Filip Pęziński
- Batman – jest coś magicznego w otwierającej film Tima Burtona scenie. Brudne Gotham, przypadkowa rodzina zagubiona w przytłaczającej metropolii (“Schowaj tę mapę, wyglądamy jak turyści!”) i on – cały w czerni, obrońca tego zgniłego miasta. Chyba pierwszy raz w życiu zrozumiałem, co to znaczy klimat.
- RoboCop – do dziś nie wiem, jakim cudem żadne z moich rodziców nie zauważyło, jaki film oglądam kilka razy w tygodniu. Ten festiwal nagości, przemocy i narkotyków do dziś krąży mi w krwiobiegu i nie wiem, czy byłbym tym samym człowiekiem, gdyby RoboCop nie nauczył mnie, co to znaczy kino.
- Komando – nigdy nie ukrywałem, że cenię głównie kino amerykańskie i to stricte rozrywkowe. A jeśli istnieje lepsza definicja takiego kina, niż Arnold karmiący z córką sarny, to mi je wskażcie.
- Maska – film z Jimem Carreyem w roli głównej potrafiłem oglądać codziennie, a Tina Carlyle (Cameron Diaz) to moja pierwsza filmowa miłość.
- Skazani na Shawshank – przypadek inny od powyższych, bo Skazanych na Shawshank zobaczyłem dopiero w gimnazjum, ale długo nie mogłem podnieść szczęki z podłogi. Pierwszy raz czułem, że obcuję ze sztuką.
Dawid Konieczka
- Gwiezdne wojny (epizody I-VI) – najważniejsza seria filmowa w moim życiu. Obejrzana w dzieciństwie kilkadziesiąt razy, każdy epizod. Wykształciła moją miłość do uniwersum, gatunku science fiction, a przede wszystkim wzbudziła podziw i zachwyt nad tym, jak kino potrafi tworzyć i jakie emocje może wywoływać. Odległa galaktyka, z ogromem jej mieszkańców, planet, technologii i wszystkiego innego pokazała mi, że film potrafi w pewnym sensie przenosić umysł w zupełnie inne światy, tworzyć więź z postaciami i wydarzeniami zupełnie nierealnymi. Gwiezdne wojny zawsze będą dla mnie symbolem magii kina.
- Dobry, zły i brzydki – poza miejscem pierwszym, działającym przede wszystkim na płaszczyźnie sentymentalnej, najważniejszy dla mnie film, jeśli chodzi o zainteresowanie kinem na poważnie. Po obejrzeniu arcydzieła Sergia Leone zacząłem zastanawiać się, dlaczego tak zachwycająca muzyka nie dostała nawet nominacji do Oscara. A potem zaczęło się zainteresowanie nagradzanymi filmami i kinem w ogóle. Reszta pomknęła z prędkością lawiny.
- Lśnienie – „horror, który w ogóle nie jest straszny”. Tak sobie pomyślałem oglądając film Kubricka dawno temu po raz pierwszy. Skłoniło mnie to jednak do zastanowienia się, czy faktycznie horror potrzebuje „straszaków” by straszyć? To z kolei doprowadziło do pierwszych, amatorskich i niezgrabnych analiz tego, z czego film się składa i co się w nim sprawdza, a co nie.
- Shrek – dość osobliwy przypadek, bo umieszczony na tej liście tylko dlatego, że był puszczany dziesiątki razy w szkolnej świetlicy, przez co lwia część dialogów wryła mi się na stałe w pamięć. Do dziś mogę większość wyrecytować.
- Park Jurajski – film w zasadzie działający na mnie prawie jak Gwiezdne wojny, doskonale łączący dwie pasje z dzieciństwa – jedną długotrwałą (dinozaury), drugą dopiero co raczkującą (film). Pozycja chyba przede wszystkim sentymentalna, bo do dzisiaj wzbudza we mnie tak samo szeroki uśmiech jak wtedy, gdy oglądałem ją mając 10 lat.