Sztuczne światy – RODZICE CHRZESTNI Z TOKIO
Gin, około pięćdziesięcioletni bezdomny, przygląda się znalezionemu na śmietniku niemowlakowi. Dochodzi wtedy do przejmującego wniosku. On na ulicy wylądował już jako dorosły. Wcześniej z większym bądź mniejszym powodzeniem starał się ułożyć sobie życie. Miał dach nad głową, żonę, dziecko i pracę. Przyzwyczaił się do wygodnego łóżka i regularnych ciepłych posiłków. Uzależnienie od hazardu skutecznie sprowadziło go na dno. Jednak i tak zaznał odrobinę szczęścia. “Ile lat miałem, kiedy zacząłem tak żyć? Trzydzieści parę? I tak myślałem, że mam lepiej niż to dziecko bez domu”: to jedna z kilku trafionych i działających na wyobraźnię sentencji, jakie padają w animacji Satoshiego Kona.
Po oprószonym śniegiem i wystrojonym na Boże Narodzenie Tokio Gin nie szwenda się sam. Towarzyszy mu nieco młodszy Hana, umalowany i przebrany za kobietę homoseksualista. Pracujący, w nie aż tak dawnej przeszłości, w klubie jako drag queen. W przeciwieństwie do Gina, będącego z natury wycofaną i mrukliwą osobą, w Hanie widok dziecka wzmaga rodzicielskie instynkty: bezgraniczną potrzebę opieki, zagwarantowania ciepła i bezpieczeństwa tej bezbronnej istocie. Niemowlę szybko otrzymuje nawet imię – Kiyoko – czyli światłość. W oczach Hany dziecko jest cudem, jest tym, co zawsze pozostanie dobre i niewinne. Przyjaciela Gina kieruje jeszcze jedna motywacja: za nic w świecie nie dopuści, by Kiyoko doświadczyła tego co on, czyli porzucenia. Traumatycznego wrażenia, że nie jest się kochanym.
Hana i Gin to dwa przeciwieństwa. Pomiędzy nimi znajduje się jeszcze nastolatka Miuyki. Dziewczyna los włóczęgi wybrała sobie sama. Zrezygnowała z kochających rodziców i życia w dobrobycie. Uciekła z domu po jednej z nieszczęśliwie (i krwawo) zakończonych kłótni z ojcem. Od kilku miesięcy sypia w łachmanach w barakach dla bezdomnych. Głód zaspakaja kawałkami chleba, które przynosi jej dwójka kompanów. Miyuki wstydzi się żebrać, ale jeszcze większy dyskomfort wywołuje w niej świadomość, że do powrotu wystarczy jeden telefon i jedno “tato, mamo, przepraszam”. Dziewczyna wie, że sprawa nie jest przegrana, że ciągle ktoś na nią czeka, ktoś o niej pamięta.
Podobne wpisy
Porzucony niemowlak i próba odnalezienia jego rodziców są narracyjnym punktem zapalnym Rodziców chrzestnych z Tokio, ale z czasem staje się on pobocznym wątkiem i pretekstem do przyjrzenia się z bliska tytułowej trójce. Satoshi Kon opowiada o życiowych potknięciach i niepowodzeniach. Tych wynikłych z nałogu, z przypadku czy wybranych świadomie. Twórców również bardziej niż aktualna sytuacja Gina, Hany i Miyuki interesuje to, co do niej doprowadziło. Reżyser wie, że ważniejsza od analizy skutków jest diagnoza przyczyn. Te najboleśniejsze sytuacje z ich życia wprowadzane są nie tylko za pomocą retrospekcji, ale również wywoływane przez nieplanowane spotkania z dawnymi znajomymi czy przypadkowo mijanymi ludźmi. Ci na oczach bohaterów powtarzają te same błędy. Oczywiście wszystko, co ukształtowało naszych rodziców chrzestnych, ma też ogromny wpływ na optykę i skalę zaangażowania wobec Kiyoko. Dziecko, w zależności od punktu widzenia, przyjmowane jest z chłodną obojętnością (bo tak niefortunne bywa życie), z nieskrywaną pasją (bo to boska interwencja, której nie można zignorować) czy rezygnacją (zanieśmy niemowlaka na policję i wróćmy do życia w nędzy).
Tak, Rodzice chrzestni z Tokio mają w sobie coś z moralitetu. W jego centrum jest człowiek: jego egzystencjalne dylematy, jego etyczny kręgosłup, jego (nie)umiejętność do czynienia dobra i mobilizacji. Ulokowanie akcji w bożonarodzeniową noc nadaje animacji Kona charakter przypowieści o odkupieniach. Na pewno można ją postawić obok innych sztandarowych dzieł tego gatunku: Tego wspaniałego życia Franka Capry czy Cudu na 34. ulicy George’a Seatona. Kon z podobną wprawą jak amerykańscy klasycy miesza emocjonalną delikatność z siłą wizualnych symboli, inscenizacyjną sugestywność z precyzją przeplatania ze sobą wątków.
Rodzice chrzestni z Tokio to także historia o rodzinie ukształtowanej nie przez więzy krwi, ale zbieg okoliczności. Wielbiciele Złodziejaszków (i kina Koreedy ogółem) powinni doskonale odnaleźć się w animowanej opowieści Kona: to fabuły rozpisane na podobnych dramatycznych rejestrach, eksplorujące podobne wątki i społeczne problemy. W Rodzicach chrzestnych… dostajemy również niepopularną perspektywę na stolicę Japonii: miasto kojarzone z nowoczesnością i technologicznym postępem. To tam nasze Teraz sąsiaduje z naszym Jutro. U Kona natomiast świecące wieżowce i cuda techniki widoczne są jedynie gdzieś w oddali, na horyzoncie. Prędzej znajdują się na innej planecie niż w sąsiedniej dzielnicy. Swoje reprezentacje otrzymują wysypiska śmieci, ponure zaułki, tekturowe budy bezdomnych i brudne speluny. Kon nie eksponuje w większym stopniu społecznego rozwarstwienia. Dotyka go jedynie w kilku wplecionych w film kompozycjach. Mówić ma do nas obraz, nie słowo.
“Mogę prosić o ostatnią przysługę” – trzykrotnie powtarza bezdomny starzec w jednej ze scen. Za każdym razem prosi Gina o jeszcze jeden łyk sake, zanim ostatecznie skona. Przyznaje się, że za życia był bezwartościowym śmieciem i będzie dalej nim po śmierci. Z kolei Gin przypomina mu samego siebie, gdy był młodszy. To prawdziwy cios. To moment, gdy głównego bohatera zniewala poczucie klęski, a jednoczesne, intensywne katharsis pozwala mu wreszcie odetchnąć. Gin już niżej się nie stoczy. Najwyższa pora, by zaczął walczyć o wspaniałe życie.