Sztuczne światy – POCAHONTAS
Bardzo dobrze pamiętam, gdy Śnieżka zaoferowała pomoc krasnoludkom. Jeśli zapewnią jej schronienie, będzie za nich sprzątać, robić pranie i będzie im gotować. To był doskonały układ. Siódemka nieodpowiedzialnych maluchów musiała czuć się niezwykle komfortowo. Nie musieli już w popłochu codziennie rano szukać skarpetek, nikt nie był głodny, a mieszkanie lśniło czystością jak nigdy wcześniej. Pozostały im tylko praca i sen. Królewna chyba też była stworzona do tego, bo jej kobiece ręce idealnie odnalazły się w nowej roli. Roli kury domowej.
Ach, była przecież też księżniczką. Pierwszą z wielu, na których Walt Disney zbudował swoją legendę. Śnieżka zapadła w sen i uratować ją mógł tylko pocałunek przypadkowo przejeżdżającego księcia. Na koniu, z mieczem, w pięknym stroju i prawdopodobnie, w niedalekiej perspektywie, z zamkiem w spadku. Idealna partia. Idealny układ, tak mocno ugruntowujący moc patriarchatu. Nigdy nie przekonałem się do tej miłości od pierwszego wejrzenia. Nie wszystko potrafię wytłumaczyć tym chwytem. To narracyjnie wygodne deus ex machina. Tylko pozornie uratowało ono słodko śpiącą królewnę i zamknęło otwarty wątek. Dla mnie królewna wpadła w kolejne tarapaty. Ubiorą ją w nieziemsko piękne suknie, pomalują, wyperfumują, zamkną w komnatach, a przez balkon będzie spoglądać w gwiazdy. Będzie kochać męża, bo jej to wszystko zapewnił, bo się nią zaopiekował jak niewinnym dzieckiem. Na jej twarzy pojawi się kupiony uśmiech. Kura domowa przemieniła się w lalkę Barbie. Śpiąca królewna wypełniła kolejny schemat. To kobieta kompletna. Piękna w makijażu i zgrabnie tańcząca z mopem w dłoniach.
Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków było oczywiście technologiczną rewolucją. Jednym z tych kilku kamieni milowych X muzy. W to nie wątpię. Dla mnie jednak ten film rzucił cień na wszystko, pod czym później Walt Disney się podpisał. Jego produkcje poza niesamowitą oprawą audiowizualną były ostoją obyczajowego konserwatyzmu. Ugruntowywały niewygodny status quo. Wzmacniały przekonanie o podziale klas, ras i jasno przypisywały społeczne role płciom. Oczywiście, to świadectwo epoki, ale już jako dorosły widz, gdy powróciłem do Disneya okresu klasycznego, potraktowałem go z dystansem i chłodem. Nie wiem, czy chciałbym pokazywać te filmy najmłodszym.
O wiele lepiej czuję się przy Disneyu lat dziewięćdziesiątych. Ba, jest mi przy nim nadzwyczaj wygodnie. Jak bardzo potrzebowałem takich bohaterek, jak Pocahontas i Mulan. Produkcje, które powstały w tym studiu w ostatniej dekadzie XX wieku, wykazują ideologiczną trzeźwość, która powinna być fundamentem dla nowoczesnego mieszkańca świata Zachodu. Niesłusznie wychowanego w przeświadczeniu o swojej dominacji, o całkowitej słuszności własnych wzorców kulturowych, dumnego z własnej cywilizacji naznaczonej sukcesami techniki i triumfami idei. W tym kontekście Pocahontas okazać się może największym filmowym osiągnięciem Disneya, korzystającym garściami z refleksji postkolonialnej i kruszącym mury dumnego patriarchatu.
To my, odkrywcy i zwycięzcy, przybywamy, by oświecać pogańskich Indian i do ostatniej kropli krwi wyczerpywać ich siły witalne. Zabobonną wiarę zamienimy im w czcigodne chrześcijaństwo, ubierzemy w garnitury, nauczymy savoir-vivre’u i poprawnej degustacji wina. Potrafimy też skuteczniej zabijać i karczować lasy. Autochtoni przecież nie słyszeli o broni palnej. Twórcy Pocahontas w karykaturalny sposób kreślą kolejne sylwetki przybyłych na nieznany ląd Brytyjczyków.
Z właściwą agresją atakują kolonizatorów, bo tak należy, to chyba nasza największa wpadka. Ale nie jednostkowy kataklizm, ale zbrodnia rozpisana na kilka stuleci. Pocahontas to krzyk w tej sprawie, przeprosiny i apel. Twórcy nie bawią się w niuanse, to jaskrawy obraz świata. Autorzy animacji wyraźnie rozdają racje między jedną i drugą stroną konfliktu. Tylko jedna z nich ma słuszność. Przemiana załogi Johna Smitha wydaje się historycznie niemożliwym przypadkiem. To jednak też bajka dla dzieci i barwny musical, a w nich zawsze ma zwyciężać dobro i przyzwoitość. Przynajmniej do tego dorośliśmy.
Pocahontas, zbuntowana córka plemiennego wodza, nie jest przekonana do umówionego małżeństwa z zasłużonym plemiennym wojownikiem. Tytułowa bohaterka nie jest zaprogramowaną panną, dla której pocałunek jest przypieczętowaniem związku. Pocahontas to osobowość, nie dająca się zamknąć w ramach pokoleniowych tradycji, ona widzi więcej. Pójdzie na wojnę, wejdzie ojcu w słowo i wręcz go zakrzyczy, zerwie zaręczyny. W swoim postępowaniu Pocahonatas wyprzedza epokę. To nie marionetka w męskich rękach, ale świadoma siebie jednostka, wychodząca daleko poza narracyjne klisze papy Disneya. Mulan oczywiście pójdzie jeszcze o kilka kroków dalej. W jej przypadku to wręcz brawurowy skok nad przepaścią. Zakończony bezbłędnym lądowaniem.
W Pocahonatas Disney obraca znajomy schemat disneyowskiej baśni. To Indianka całuje rannego, witającego się ze śmiercią, Johna Smitha. Wybudza go ze snu, a ten otwiera oczy już w nowej rzeczywistości. Ten pocałunek nie tylko jest ostatecznym dowodem miłości. To zatarcie wszystkich różnic między nami a Innym i Obcym. To otworzenie nowego rozdziału. Romans zostaje zepchnięty na drugi plan, nie chodzi już tylko o połączenie dwóch ludzi, ale dwóch światów. Pocahontas odważyła się sama pisać historię, nawet pod groźbą stracenia głowy. To tak, jakby pod katafalkiem Śnieżki wybuchła bomba. Na szczęście jej echa są ciągle bardzo wyraźne słyszalne.
korekta: Kornelia Farynowska