Sztuczne światy – MIASTECZKO SOUTH PARK
Sława serialu South Park nie może dziwić. To błyskotliwa, mądra i niebanalna produkcja. Jej twórcy, Trey Parker i Matt Stone, z sukcesem połączyli naiwną, przypominającą wykonaną w Paincie dziecięcą animację z zazwyczaj poważną problematyką i zjadliwym, wulgarnym humorem. South Park nie idzie na kompromisy, nie unika tematów tabu. W zwariowaną, prześmiewczą narrację wplata refleksję nad współczesnością, której jest zdeformowanym odbiciem. Każdy odcinek, czy o AIDS, kryzysie gospodarczym, somalijskich piratach, wojnie w Afganistanie, czy o pedofilii – jawi się jako żart. Jednak kryją się za nim celna diagnoza i morał – zawsze trzeźwy ideologicznie, humanitarny i właściwy. Te zniekształcone reprezentacje nie odlatują jednak na poziom abstrakcji i nieczytelnych odniesień. Mimo ogromu karykatury South Park twardo stąpa po ziemi, odbija rzeczywistość, wyostrzając konflikty i parodiując globalne zjawiska.
Wszyscy ich znacie. Podstępnego Erica Cartmana, praworządnego Żyda Kyle’a, typowego WASPA i everymana Stana, poczciwego Kenny’ego czy urokliwego frajera Buttersa. Autorzy animacji wykorzystali chyba wszystkie rodzaje osobowości (określone nie tylko przez charakter, ale również kolor skóry, poglądy polityczne, stopień niepełnosprawności, wyznawaną wiarę czy orientację seksualną) i zamknęli je w obrębie małego miasteczka w stanie Colorado. Tak zróżnicowana struktura społeczna sprawia, że ciągle dochodzi do spięć, nieporozumień i konfliktów. South Park to Stany Zjednoczone w pigułce. Mieszanka tego, za co można być w ten kraj ślepo zapatrzonym i za co można go nie znosić.
W 1999 roku powstał, jak dotąd jedyny, pełnometrażowy film z bohaterami serialu. O zabawnym oryginalnym tytule, South Park: Bigger, Longer & Uncut, zapowiadający przekroczenia kolejnych granic przyzwoitości i humoru.
W pełnometrażowym filmie dwoma wiodącymi tematami są wulgaryzacja języka młodzieży i bojowa polityka zagraniczna USA. Część fabuły rozgrywa się także w zaświatach, do których trafia umierający na samym początku Kenny. Nie mogło to oczywiście nikogo zaskoczyć, ponieważ w mało którym odcinku ta postać nie zostaje przypadkowo śmiertelnie postrzelona, przejechana przez samochód, zjedzona przez rekina, otruta czy utopiona. Chłopiec tradycyjnie ubrany w pomarańczowy kombinezon trafia do piekła, gdzie spotyka zakochanego w Saddamie Husseinie dobrodusznego i czułego Szatana – co za ujmujący paradoks! Wcześniej w miasteczku Ericowi, Stanowi, Kyle’owi i jeszcze żywemu Kenny’emu udaje się wejść na seans filmu dla dorosłych z ich idolami z telewizji: Terrance’em i Phillipem. To dwójka wulgarnych, prostackich i zakochanych w fekalnym poczuciu humoru (puentą każdego dowcipu jest pierdnięcie, nieważne, czy z choćby gramem sensu czy bez jakiegokolwiek) kanadyjskich komediantów. Czwórka chłopaków oczywiście świetnie bawi się w kinie i następnie, naśladując swoich ulubieńców, przejmuje ich sposób mówienia. To powoduje oburzenie rodziców, którzy winą za taki obrót spraw obarczają całą Kanadę. Spór coraz bardziej narasta, osiągając poziom konfliktu zbrojnego między oboma państwami.
Najciekawszym zabiegiem w Miasteczku South Park jest dwojakie wykorzystanie poziomu metatekstowego w narracji. Na pierwszym planie objawia się on w jednoznacznej analogii między przeniesieniem cyklu o Terrance’ie i Phillipie z telewizji do kina. Do tego samego dochodzi przecież w serialowym South Parku. Stone i Parker z dystansem podchodzą do osiągniętego sukcesu i w prześmiewczy sposób podchodzą do własnej twórczości. Zdają sobie bowiem sprawę, jak nieprzychylną opinię mają u wielu widzów. W 1999 roku nie mogły ich dziwić oburzenie i kontrowersje, byli posądzani choćby o antyamerykańskość. South Park jest sprośny, niesmaczny i łopatologiczny. Idiotyczne, nieoglądalne perypetie Terrance’a i Phillipa są wewnątrz świata przedstawionego uproszczonym i skarykaturowanym wyobrażeniem tego, jak postrzegany jest sam South Park.
Na drugim poziomie Stone i Parker tematyzują swoją popularność, odnosząc się do niej wręcz wprost. W zabawny sposób banalizują swój wpływ na postępującą wulgaryzację języka, o co również byli oskarżani. Gdy Kyle, Kenny, Stan i Cartman wychodzą z kina, radośnie powtarzają kolejne wiązanki przekleństw, stając się więźniami wulgarnych cytatów z obejrzanego filmu. Później obrzucają nimi nauczycieli i znajomych ze szkoły, napędzając gwałtowną reakcję rodziców. To nie tylko autotematyzm dla zabawy czy porozumiewawcze „mruganie okiem” do widzów i fanów, ale sensownie wplecione w fabułę filmu wątki.
Miasteczko South Park to animacja niezwykle intensywna i gęsta od gagów. Do historii przeszedł żart Herberta Garrisona o miesiączce, w którą nie wierzy, ponieważ „nie ufa niczemu, co krwawi pięć dni i nie umiera”. Doskonałym nośnikiem humoru jest również romans w piekle między „napalonym” Hussainem a wrażliwym i nieśmiałym Szatanem. Niezbyt trafionym pomysłem była kumulacja tak dużej liczby piosenek, nieszczęśliwie zbliżających film Stone’a i Parkera w stronę musicalu. Może autorzy chcieli również sparodiować odnoszącego ogromne sukcesy rozśpiewanego w latach dziewięćdziesiątych Walta Disneya? Jeśli tak, to jest to zbyt mało czytelne. Ale to naprawdę jedynie detal.
W tej animacji szczególnie lubię scenę, gdy zniesmaczeni widzowie opuszczają salę kinową w trakcie żenującego filmu z Terrance’em i Phillipem. Zostają na niej tylko Cartman, Kyle, Stan i Kenny, śmiejący się do rozpuku. Dostrzegam w nich dwójkę reżyserów, którzy z werwą i kreatywnością tworzą kolejne sezony, doskonale się przy tym bawiąc i nie zważając na nic i nikogo. Właśnie dlatego ich produkcje są tak szczere.
W Miasteczku South Park są błysk, dowcip i absurd. Może pełnometrażowy film nie osiąga poziomu najlepszych odcinków, ale wciąż jest ponadprzeciętnie satysfakcjonującą rozrywką, potwierdzającą, że Stone i Parker wynaleźli niepowtarzalną, nigdy nie nudzącą się formułę. South Parku nigdy za mało.
korekta: Kornelia Farynowska