Sztuczna inteligencja, prawdziwy film
Całą podróż samochodem przegadaliśmy z przyjaciółmi problem sztucznej inteligencji. Rozmowa zapewne wypełniona była truizmami i jakiś kognitywista, programista czy ktokolwiek, kto nie jest z sekty przemądrzałych humanów, uśmiałby się zdrowo. “Specjaliści od popkultury” (he, he), gejmerzy, blogerzy, których prawdopodobnie łączy to, że przynajmniej raz w życiu mieli poprawkę z matmy, rozmawiają o technologii… Według nas ostatnim bastionem broniącym się przed komputeryzacją i zawodowym wypieraniem człowieka będzie sztuka; że niby nic nie podrobi abstrakcji, a kreatywność to za bardzo skomplikowany algorytm, aby ją w pełni zasymulować (jeśli w ogóle można ją nazwać algorytmem). Wielu drapiących się po brodzie pseudoartystów, jak i większość humanistów myśli, że są niezastąpieni. Ja nie jestem już tego taki pewny.
Pierwszy raz pomyślałem o tym, jak bardzo „humanocentryczna” jest ta pewność bezkonkurencyjności artystycznej człowieka, gdy przeczytałem gdzieś, że japońskie opowiadanie stworzone w dużej części przez AI przebiło się przez pierwszy etap konkursu literackiego. Zdolny skurkowaniec. Jeden z jurorów, znany w Japonii pisarz science fiction, pochwalił dzieło za zwartą strukturę, a skrytykował za niezbyt realistycznych bohaterów. Oczywiście wszystko to opiera się na „karmieniu” sieci programu odpowiednimi materiałami, uczeniu go podstaw snucia opowieści, wskazywaniu, jakie aranżacje fabularne realizowane są w wielu nowelkach. Kiedyś napisałem opowiadanie science fiction i wygrałem jakąś bzdurną książeczkę z dziedziny szlacheckiego fantasy, kiedy indziej odrzucono mój tekst, bo był bełkotliwy. Przy japońskim światotwórcy to ja jestem więc Cienki Bolek.
Z podobnych eksperymentalnych ambicji zrodził się film „Sunspring”, którego scenariusz powstał w całości dzięki rekurencyjnym sieciom neuronowym. Dotychczas były one przydatne w rozpoznawaniu obrazów oraz przetwarzaniu języka. Oscar Sharp, młody reżyser, oraz Ross Goodwin, jego wieloletni przyjaciel badający sztuczną inteligencję na nowojorskim uniwersytecie, postanowili wykorzystać sieć LSTM do wygenerowania scenariusza. Jest to specjalistyczna nazwa systemu, który „uczy się” dzięki wprowadzanym danym. Podobne eksperymenty, czyli kompilowanie tekstu na podstawie istniejących (lub odczytanych) reguł, wykorzystywane były przy tworzeniu generatorów mowy albo ludycznych eksperymencikach w stylu „program do tworzenia poezji”. Takich zabaweczek błąka się po sieci mnóstwo, sam ostatnio zmarnowałem godzinę na bawieniu się generatorem PRL-owskiej leksyki, który przerabiał moje teksty na nowomowę. Jak można wyczytać – tego typu algorytmy korzystają z jakiegoś Łańcucha Markowa, ale nie pytajcie mnie, czym on jest, bo ledwo przyswoiłem, jak działać może Benjamin. Aha, zapomniałem dodać – twórcy trzaskającego scenariusze programu pozwolili mu wybrać imię…
Nie będę udawał, że wszystko z tej idei rodem z cyberpunku rozumiem, ale film widziałem i trochę mi się układa w główce, co tam się na ekranie naodwalało. Benjamin bowiem stworzył scenariusz przy użyciu przetrawionych i przesortowanych myków fabularnych z najbardziej znanych dzieł SF. Karmiono go więc odcinkami „Star Treka”, „Futuramy”, wieloma przygodami Muldera i Scully z „X-Files”, czyli jak wiadomo – bibliami dla początkującego scenarzysty. Wyłapywałem więc reguły w konstruowaniu świata, a szczególnie jego stylistykę. Jest coś niepokojącego w efekcie końcowym, który z jednej strony jest przecież „ludzką” interpretacją powstałego scenariusza, a z drugiej – bezdusznym zlepkiem scen i dziwacznych ekspozycji. I tak oto bohaterowie kręcą się po planie, ciągle tłumacząc sobie otaczające zjawiska, czyli dokładnie tak, jak to zwykły robić postacie grane przez Gillian Anderson i Davida Duchovnego. Seansowi nie towarzyszyłoby uczucie niepokoju, gdybym nie dostrzegał, jakie wzory i matryce zostały wykorzystane do zarysowania relacji między bohaterami i jakie pierwotne tropy fabularne (należy jednak zaznaczyć, że lista „wrzucanych” do przetwornika Bena dzieł jest o wiele dłuższa) zlepiają się w “Sunspring”, bo prowadzi to do wniosków, że wszystko w języku, łącznie z konstrukcjami opowiadań, może być wygenerowane. Problemem jest jedynie przepustowość sprzętowa i stopień powikłania. Scenariusz został oczywiście zrealizowany przez Sharpa na zasadzie licentia poetica, ale starał się trzymać większości wytycznych z oryginalnego tekstu, tak więc bohaterowie noszą lśniące, futurystyczne kurtki, będące atrybutem wprost z kina klasy B, a scenografia skacze między szpitalnym designem epoki Apple’a a kiczowatym przepychem z retrofantastyki. Reżyser próbował nawet poradzić sobie z fragmentami typu „mężczyzna stał w gwieździe”, mamy więc groteskową scenę, w której bohater grany przez znanego z “Doliny Krzemowej” Thomasa Middleditcha naprawdę stoi na pieprzonych (sic!) gwiazdach. Według mnie początkujący scenarzysta o imieniu Ben 1.0 potrafi stworzyć bardziej oniryczne sceny niż Christopher Nolan w przereklamowanej “Incepcji”.
Ciekawy eksperyment. I choć trudno nazwać Benjamina stricte „autorem”, a bohaterowie rozmawiają i zachowują się w duchu mrożkowszczyzny zmieszanej z Lemem z czasów “Kongresu futurologicznego”, gramatyka ich wypowiedzi oraz struktura opowieści wyraźnie dążą do jakiejś tam kulminacji (trzy akciki i katharsis, jak Bozia nakazała!). Na siłę film można odczytać jako przypowieść o trójkącie miłosnym. Dużo czasu minie, zanim komputer nauczy się rozbawiać nas własnymi historyjkami, operować suspensem czy wzruszać do łez nasze matki, ale wyobraźmy sobie Benjamina 2.0. Dojrzalszego twórcę, takiego, którego można nakarmić nieskończoną ilością tekstu, z ulepszonym algorytmem, dostrzegającego skrypty i zwroty, które są nie tylko podstawą każdej opowieści, ale – każdej dobrej opowieści. Ja to zrobiłem i znowu oczami wyobraźni widzę nerwowo drapiących się po brodzie w modnej kawiarni hipsterskich pseudoscenarzystów. Tym razem, z nieskrywaną sympatią i solidarnością – trzymam za nich mocno kciuki.