SZAFA Z KASETAMI
Pierwsze dziesięć lat życia jest jak zabawa w niekończącym się lunaparku, gdzie każda osoba i każdy przedmiot są tylko rekwizytami wielobarwnego przedstawienia. Każdy z nas jest w stanie przywołać te mgliste wspomnienia, gdy cały świat zdawał się jakby wystawą sklepu z zabawkami, do którego się przychodzi z rodzicami za rączkę oglądać dziwy na półkach. Ostatnio zastanawiam się, zwiedzenia jak dużej części zaplecza tego sklepu domaga się od nas dorosłe życie.
Na osiedlu, gdzie dorastałem była wypożyczalnia filmowa – równie nierozerwalna z duszą tego miejsca, jak czerwono-niebieskie balkony porastających te przedmieścia bloków. Jako berbecie przychodziliśmy do niej po szkole pożyczać filmy i, oczywiście, pograć na Nintendo 64, które niezawodny pan Mariusz Wypożyczalnik udostępniał w głównym pomieszczeniu. Nawet w czasach, gdy nikt tam już nie pożyczał kaset, pudełka po nich piętrzyły się na wystawie od podłogi do sufitu. Za ladą pana Mariusza stała wielka, niebieska, pancerna szafa; rytuał wypożyczenia wyglądał następująco: brało się do ręki pudełko od kasety, czytało się opis filmu, a jeśli opis się spodobał, to z pudełkiem szło się do pana Mariusza. Następnie pan Mariusz odczytywał numer na pudełku, schylał się i – niczym św. Mikołaj do worka z prezentami – zagłębiał się pomiędzy drzwi swej pancernej szafy, grzebiąc w niej zawzięcie. I zawsze – o ile film akurat nie był wypożyczony – wyłaniał się z czarnym kształtem upragnionej kasety w ręku, którą następnie pakował do pudełka (innego, pudełko z wystawy na wystawę wracało) i dawał klientowi. Szafa była ustawiona tak, że żaden odwiedzający wypożyczalnię klient nie był w stanie zobaczyć, co jest w środku. Jako dziecko byłem absolutnie przekonany, że jest bezdenna i że znajdują się w niej wszystkie filmy świata.
Z ilu takich szaf, bezdennymi się zdających, składało się moje dzieciństwo? Z wielu, na pewno. Ten unikalny luksus braku możliwości odczuwania jakiegokolwiek dysonansu jest chyba największym darem dziecięctwa – bo dla dziecka nie jest ważne z czego mama przyrządziła pomidorową, z czego są zrobione dziesięciopiętrowe bloki, że się nie zapadają, dlaczego po lecie przychodzi zima albo jak nakręcono scenę w ulubionym filmie. Jakie to ma znaczenie, skoro ważne jest tylko, że zupa jest dobra, bo mamy, że do bloku można wejść schronić się po szkole, że na jesień trzeba ubrać kurtkę i że do filmu chce się wracać i wracać?
Ta magia ignorancji – przekonanie o bajkowości i niepowtarzalności wszystkich zjawisk, o których nie mamy pojęcia – wraz z upływem lat cofa się na szańce coraz pośledniejszych części rzeczywistości, pomidorowa jest już jedynie przepisem kulinarnym, ale za to mamy telewizję, w której dzieje się tyle niesamowitych rzeczy, a ludzie są tacy piękni, okazuje się, że za mieszkanie w bloku trzeba co miesiąc płacić, bo jak się nie płaci, to lokatora czeka eksmisja, ale za to pozostają marzenia o dalekich, egzotycznych krajach, gdzie zawsze jest ciepło i wszyscy są szczęśliwi, cykl pór roku jest już tylko męczącym przypomnieniem, że oto rok kolejny minął, a nic się w życiu nie osiągnęło, ale zawsze możemy pójść do Romy i dać się oczarować niesamowitemu musicalowi.
Cofa się i cofa to poczucie magii, opuszcza rejon codziennego, zbadanego i przetworzonego na wszystkie sposoby życia i zapuszcza korzenie coraz dalej i dalej, aż w końcu pozostaje tylko w świecie niespełnionych marzeń. Jednym z ostatnich posterunków tej cofającej się, zanikającej ignorancji staje się kino. Nie jest to w żadnym razie dla tej ignorancji zarzut – jeśli już to pochwała jej gustu – jako że kino piękną jest sztuką, celebrowane być powinno przy okazji każdej, więc i niepodobna, by ignorancji było wstyd, że je właśnie za kryjówkę sobie obrała.
Problem w tym, że dla niektórych – zwłaszcza dla nas tutaj – ten blichtr i magię tajemniczości z czasem traci nawet ono. Do niedawna byłem wiernym bywalcem krakowskiego Festiwalu Muzyki Filmowej. Imprezę odwiedzałem co roku od samego jej zarania i dopiero w roku ubiegłym życie dorosłe po raz pierwszy uniemożliwiło mi w nim uczestnictwo. Jednak przez cały ten czas FMF odwiedzałem jako zwykły bywalec, cywil. Dopiero na ostatnią edycję, na której miałem okazję być, pojawiłem się oficjalnie jako dziennikarz – z ramienia film.org.pl zresztą. Dziennikarz, myślałem sobie, jak to dumnie brzmi – i z plakietką z napisem „press” mogę się pokazać i w ogóle.
Tylko że nagle – gdy na koncerty mogłem wejść bez kolejki i nikt nie protestował, gdy mogłem się bujać na pokoncertowym afterparty i nikt mnie z niego nie wyrzucał, gdy pośród artystów i ważnych krakowskich person mogłem się przechadzać najswobodniej w świecie – nagle, zupełnie nie wiem czemu, poczułem, że coś bezpowrotnie straciłem.
Wypożyczalni już nie ma, choć pan Mariusz zamknął ją dopiero niedawno i była jednym z najdłużej działających obiektów tego typu w Warszawie. Wiem, bo go o to przy okazji zapytałem, gdy sam w niej pracowałem – a pracowałem w niej długo, przez niemal całe studia. Teraz to ja stałem za ladą i wyjmowałem z szafy filmy – już nie kasety, lecz płyty – by je podać klientom. I choć okazało się, że w środku faktycznie piętrzyły się równiutkie rzędy kaset VHS, tkwiących tam nadal mimo swej bezużyteczności, tak bardzo dobrze widziałem, że szafa ma tylną ścianę, że na półki jest podzielona, a jej środek jest ciemny i zakurzony.
Odchodziła z niej niebieska farba, a klamka okazała się bardzo wygodną podpórką na stopy.
korekta: Kornelia Farynowska