ŚWIT ŻYWYCH TRUPÓW. Oryginał i remake
Kiedy w 1968 roku 28-letni wówczas George A. Romero, młody i nieznany reżyser, zabierał się za realizację filmu o trupach wstających z grobów i zjadających jeszcze żyjących ludzi, opinia publiczna była w szoku. No bo jakżesz można chcieć realizować coś tak obrzydliwego? Co za chory umysł musiał wymyślić tak pokręconą historię? Przez to negatywne nastawienie Romero miał ogromne trudności z uzbieraniem odpowiednich funduszy, a cały film musiał zrealizować bez pomocy większego studia. Mimo to, “Noc Żywych Trupów” okazała się frekwencyjnym sukcesem i kasowym przebojem, który przyniósł młodemu reżyserowi sławę i pieniądze. Oczywiście nie obyło się bez kontrowersji i protestów przeciw tak graficznemu ukazywaniu przemocy i obrzydliwości, ale mimo to, 5 lat po premierze film ów został okrzyknięty najbardziej dochodowym niezależnym filmem w historii. W ciągu dekady, zarobił w samej tylko Ameryce około 15 milionów dolarów (kwotę na tamte czasy ogromną, wziąwszy pod uwagę budżet produkcji, który wyniósł zaledwie 114 tysięcy dolarów), a po przetłumaczeniu na ponad 25 języków zawojował światowe kina i zarobił kolejnych 30 milionów zielonych. W 1969 roku był to najlepiej zarabiający film w Europejskim obiegu. W USA, po początkowych kontrowersjach, historycy zaczęli w nim dostrzegać krytykę amerykańskiego społeczeństwa lat ’60, aluzje do Zimnej Wojny i rasizmu wciąż obecnego w kraju Johnsona i Nixona. Po ogromnym sukcesie tej produkcji tylko kwestią czasu było nakręcenie kontynuacji, lecz dopiero w 10 lat po premierze “Nocy…” nastał “Świt Żywych Trupów”.
Scenariusz do sequela Romero zaczął pisać już w roku 1974, ale realizacja zdjęć rozpoczęła się dopiero w roku 1977. Powodem po raz kolejny okazały się trudności w znalezieniu funduszy (pomimo sukcesu pierwszej części), po części rozwiązane przez słynnego włoskiego reżysera, Dario Argento, fana “Nocy Żywych Trupów”, który po prostu nie mógł doczekać się kontynuacji. W zamian do praw dystrybucyjnych poza Ameryką, Argento zapewnił Romero wsparcie finansowe, a także zaoferował swoją pomoc przy pisaniu scenariusza i współtworzeniu ścieżki dźwiękowej do filmu. “Świt…” kręcono przez 4 miesiące w prawdziwym centrum handlowym (Monroeville Mall w Pennsylvanii) w godzinach nocnych, a jego premiera odbyła się na festiwalu filmowym w Cannes w 1978 roku. W Stanach Zjednoczonych początkowo film został zakazany (otrzymując kategorię X, przyznawaną głównie filmom pornograficznym), lecz na skutek starań reżysera wytwórnia United Artist zdecydowała się na dystrybucję “Świtu…” bez uwzględniania kategorii wiekowej przydzielonej przez MPAA. Oficjalna premiera filmu w Europie (wersja przemontowana przez Dario Argento, ze ścieżką dźwiękową wzbogaconą o wiele utworów zespołu Goblin) odbyła się już we wrześniu 1978 roku, a w Stanach Zjednoczonych dopiero 20. kwietnia 1979 roku. Film zarobił łącznie 55 milionów dolarów (biorąc pod uwagę inflację, byłoby to jakieś 180 milionów dolarów w 2007 roku), co przy budżecie szacowanym na 650 tysięcy, uznano za olbrzymi sukces. Obraz Romero chwalono za świetną jak na tamte czasy realizację, doskonałą satyrę na amerykański konsumpcjonizm oraz krytykę wielkich korporacji rozrastających się w zastraszającym tempie. Tak jak pierwsza część, film wywarł duży wpływ na światowe kino i popkulturę, doczekał się kilku parodii i, wreszcie, w 2004 roku remake’a w reżyserii debiutującego Zacka Snydera.
Wraz z Jamesem Gunnem, scenarzystą mającym na swoim koncie niezbyt udane filmy (seria “Scooby-Doo”) postanowił wnieść powiew świeżości do filmów o zombie. I tak powstał nie tyle remake, co film bazujący na pomyśle Geroge’a Romero, niemniej jednak nawiązujący do jego oryginalnego scenariusza. Pozbyto się z niego większości elementów humorystycznych (atakowanie zombie plackami, wygłupy związane z przebierankami etc.), nieumarłych postanowiono napoić Red Bullem (są tak samo szybcy, jak ci z “28 Dni Później“), powiększono grono bohaterów (tym samym zrezygnowano z dokładniejszej ich charakterystyki, co większość fanów uznało za niewybaczalny błąd), a także usunięto sceny zbyt statyczne (przez co w filmie Snydera mamy dynamiczniejszy montaż, a nieumarli wyglądają na znacznie groźniejszych). I co z tego wynikło? Jeden z lepszych remake’ów ostatnich lat. Film trzymający w napięciu od pierwszej (przegenialny prolog) do ostatniej minuty, potrafiący solidnie wystraszyć przyzwyczajonych do włóczących się po ekranie zombie widzów. Nowa wersja “Świtu…” jest filmem, który nie stara się być komentarzem na temat bieżących wydarzeń, ani satyrą na amerykańskie społeczeństwo (co było jednym z ważniejszych elementów oryginału) i prawdę mówiąc, niewiele na tym traci. Obrazów analizujących bieżące trendy jest obecnie pod dostatkiem dlatego dobrze się stało, że twórcy wersji odnowionej skupili się bardziej na suspensie i straszeniu niż docinaniu. Sam George Romero po seansie tego filmu był pod dość dużym wrażeniem, a dobre wyniki finansowe świadczą o tym, że film spodobał się również widzom (na całym świecie remake zarobił ponad 100 milionów dolarów, co czyni go jednym z najbardziej kasowych filmów o zombie w historii). Spekuluje się na temat możliwej kontynuacji (w 2008 roku na DVD miał premierę remake “Dnia Żywych Trupów”, nie mający jednak wiele wspólnego z filmem Snydera, pomijając fakt, że zagrał w nim Ving Rhames), ale na razie nic nie wskazuje, że reżyser remake’u weźmie się za nią w najbliższej przyszłości. Planowana przez niego realizacja “Army of the Dead” również nie ma mieć nic wspólnego z remake’iem “Świtu…”.
Czytelnicy zastanawiają się pewnie, który z tych filmów jest lepszy, który z nich wybrać. Nie ułatwię im tego zadania i zasugeruję, że powinno się obejrzeć oba. Każdy jest na swój sposób wyjątkowy, a od każdego można oczekiwać czego innego. Mi osobiście bardziej podobał się remake (jestem zwolennikiem filmów o nieco szybszym tempie, niż produkcja Romero), ale nie zmienia to faktu, że oba filmy uważam za naprawdę znakomite i oba zasługują na wielkie uznanie i gromkie brawa. Zarówno krytyka konsumpcjonizmu zaprezentowana w oryginale (aktualna jest po dziś dzień, a kto wie, czy w czasach obecnych nawet nie bardziej niż w latach ’70), jak i elementy wprowadzone do filmu przez Snydera (że też wspomnę tylko noworodka-zombie) sprawiają, że na obu filmach można bawić się znakomicie. Oczywiście, o ile na dwie godziny seansu zapomnimy o religii i Wielkanocy, a damy się uwieść skandalizującym, niesmacznym, obrzydliwym, a zarazem niesamowitym pomysłom obu reżyserów.