STRACONY WEEKEND
Ile straciłoby amerykańskie kino bez Billy’ego Wildera? Najlepiej to widać właśnie teraz – z perspektywy kilkudziesięciu lat. Jego filmy się nie starzeją, są aktualne nie tylko pod względem technicznego wykonania. Od połowy lat czterdziestych Billy Wilder trząsł Hollywoodem, w swojej karierze przeplatał dzieła dobre z bardzo dobrymi zdobiąc swój dorobek kilkoma arcydziełami (21 oscarowych nominacji przyniosło mu 6 statuetek). W czasach, gdy filmowa twórczość była zniewolona przez kodeks Hayesa oraz bardzo rygorystyczny dyktat producentów oraz wytwórni, Wilder pozostawał autorem. Obecnie najsłynniejszym jego filmem jest niewątpliwie wypchane humorem po brzegi Pół żartem, pół serio (o którym ostatnio bardzo ciekawie pisał Karol Barzowski – KLIK). Wilder to jednak nie tylko żartowniś, mentor amerykańskiej komedii. Trudno go zamknąć w granicach jakiegokolwiek gatunku czy konwencji. U Wildera zawsze wyczuwalna jest gorycz , wątpliwości i melancholia. Nie spotkamy tu huraoptymizmu w duchu Franka Capry, reżyser Podwójnego ubezpieczenia jest znacznie bardziej sceptyczny.
Wilder nigdy nie był reżyserem ekstrawaganckim. Eksperymentował na polu różnych estetycznych konwencji. Pierwszeństwo zawsze jednak miała opowieść. Poddawał się jej wymogom, tak by najlepiej wybrzmiała. Nie tyle strona formalna, a raczej podejmowana tematyka okazuje się być wspólnym mianownikiem jego dzieł. Bohaterami najczęściej są samotnicy, życiowi rozbitkowie wegetujący na obrzeżach społeczeństwa. Taki jest C.C Baxter z Garsoniery, Joe Gillis i szczególnie Norma Desmond z Bulwaru Zachodzącego Słońca czy Neff z Podwójnego ubezpieczenia. W życiu najbardziej nie powiodło się jednak Donowi Birnamowi ze Straconego weekendu – perfekcyjnej adaptacji książki Charlesa Jacksona. Ten obraz jest dla mnie szczytowym osiągnięciem Wildera. Do tej pory film zadziwia pomysłowością inscenizacji, wirtuozerią metafor, nowatorskim montażem, wykorzystaniem możliwości dźwięku i kompozycją zdjęć Johna Seitza. Mimo dramatycznego ciężaru i istotności tematu Stracony weekend nie przytłacza widza, a brawurowa kreacja Raya Millanda jest niewątpliwie jedną z najbardziej przejmujących męskich ról klasycznego okresu kina.
Panorama majestatycznego miasta otwiera film, powoli zbliżamy się do otwartego okna jednego z budynków. Naszą uwagę przykuwa wisząca z okna na sznurku butelka whiskey. Wilder stawia nas w pozycji podglądacza, chce byśmy razem z nim stali się świadkami dramatu. Zaprasza nas do intymnego świata jednostki, którego będziemy musieli osądzić, zweryfikować jego dorobek, wystawić za życie rachunek. Podobnie piętnaście lat później Alfred Hitchcock rozpocznie Psychozę. Tam też przez okno wkroczymy w prywatne życie ludzi całkowicie przypadkowych. Podobnych okien w okół jest przecież nieskończoność. Narrator proponuje, by spojrzeć akurat tam – do mieszkania gdzie Don Birnam pod okiem swojego brata pakuje rzeczy na weekendowy wyjazd. Mają odpocząć od hałasu miasta, uciec od upału, całodziennego zgiełku, pracy. Jednak ta niewinna ukryta buteleczka rozsadzi pozorny ład – to ona jest główną bohaterką. W tym świecie panuje zupełnie inna hierarchia. Porządek w domu, czyste firanki są tylko fasadą. To wszystko musi runąć. Birnam nie ma szans, od dawna jest już więźniem nałogu. Opieka brata i narzeczonej nie przyniosły skutku, spotęgowała jedynie jego desperację. Zobaczymy ostatni akt jego nędznego żywota, Birnam upodli się już finalnie.
Jednak zanim do tego dojdzie cofniemy się o kilkanaście miesięcy wstecz. Zobaczymy co Birnam traci, wlewając w siebie hektolitry whiskey. Chce być pisarzem, ale alkohol zabił w nim talent, chce się ustatkować, ale alkohol odbiera mu samokontrolę, chce w oczach innych wyglądać poważnie, ale alkohol czyni go złodziejem. Stracony weekend jest niebanalnym studium alkoholizmu, portretem człowieka złamanego, wyniszczonego przez nałóg. Billy Wilder rzadko decyduje się przyjąć pierwszoosobową narrację. Zazwyczaj patrzymy okiem trzeźwego obserwatora, mierzymy świat jego logiką, jesteśmy osobą z zewnątrz – stoimy obok. Wilder okazjonalnie przyjmuje zachwianą perspektywę upitego ponieważ za znacznie wartościowszą uznaje przyjęcie dystansu – bo wtedy można wyciągnąć bardziej przydatne wnioski. Żenujące perypetie alkoholika oglądamy z perspektywy barmanów, jego brata czy narzeczonej. Mijające dni mierzone są za pomocą kolejnych butelek przynoszonych przez mleczarza. Birnam jest słaby, całkowicie zagubiony, wszystko go przerasta. Nie dorósł do poczucia odpowiedzialności za siebie, za innych.
Birnam nie ma pieniędzy, ukrytą butelkę wypił błyskawicznie. Wpadł w ciąg, nic go nie zatrzyma, nikt go nie przekona, by przestał. Nie widzi już żadnych granic, nie interesuje go jakakolwiek przyzwoitość a szacunek do siebie stracił już jakiś czas temu. Nadszedł idealny moment, by zrobić kolejny krok w stronę absolutnej degeneracji. Ale najbezpieczniej jest upadać powoli – stopniowo bo wtedy uderzenie w rynsztok boli nieco mniej. Najlepiej zacząć od wyprzedaży samego siebie. W pierwszej kolejności pójdzie talent, a razem z nim marzenia – bo bez nich można jeszcze żyć. Bez whiskey nie. Wokół skwar, miasto wygląda jak pustynia, a Birnama suszy jeszcze boleśniej. On wręcz płonie z pragnienia. Gdyby spotkał Mefista to sprzedałby mu duszę za pełny kieliszek (choć miałby nadzieję, że diabeł byłby hojny i dałby mu dwa). Uratować może go tylko wielka wysokoprocentowa ulewa. Birnam więc bierze maszynę do pisania – jest przecież coś warta – można ją upłynnić, komuś sprzedać i mieć za co pić przez najbliższych kilka dni. Billy Wilder idealnie to czuje i serwuje nam jedną z najdoskonalszych sekwencji w historii kina, podczas, której obraz całkowicie wchłania widza, testuje jego wytrzymałość, suszy mu w gardle, męczy go niemiłosiernie. Wypada wręcz zatrzymać wtedy film, z lodówki wyciągnąć jakiś napój. Oby łyk wody nie ulżył tylko nam.
Dopiero pod koniec Wilder nurza Birnama w otchłaniach szaleństwa: jego majaki zaczynają ingerować w spójną narrację. Zaczyna panować chaos, nie ma chronologii, nie ma faktów – dopiero teraz alkoholik zawładnął opowieścią. Dopiero teraz deliryk-pisarz widzi kim się stał, potrafi brzydzić się sobą. Sięgnął dna, dotarł do końca, już wie do czego jest zdolny. W końcu sam potrafi spojrzeć na siebie z innej perspektywy. Birnam rozpocznie nową opowieść. Nadszedł czas rehabilitacji, czas poprawy. Historia pozornie zatoczyła koło. Przez okno ponownie widzimy dokładnie to samo. Jednak gorzej już chyba być nie może, nie wierzmy więc w tę kompozycyjną klamrę.
Bo Don Birnam czuje, że jest kimś innym: pisarzem, którego od środka rozsadza powołanie. Prawdopodobnie w końcu zapisze kilka kartek, złączy ze sobą kilka rozdziałów – będzie miał nad wszystkim kontrolę. Główny bohater jego powieści wypije mniej, pewnie będzie trochę lepszy dla innych. Dla samego siebie również. Butelka wisząca z okna nie będzie już tak bardzo go kusić. Uda mu się spakować walizkę i wyjść z domu razem z bratem. Będzie wiedział, że uratował znacznie więcej niż jeden słoneczny weekend.