STRACH ma ZAMKNIĘTE oczy. HORRORY, na których PRZYSYPIAM
Resident Evil, Resident Evil 2, Resident Evil 3
Do obejrzenia tych filmów zostałem niejako zmuszony przez znajomą, która była fanką serii. Tutaj mój rozmach zawodowego spacza był dużo większy. Po trzydziestu minutach każdego odcinka zasypiałem, a budziłem się na dwadzieścia minut przed końcem. I uczciwie przyznam, że nie dokończyłem żadnego. Nawiążę więc tylko do pierwszych ich aktów. Od dobrego rozpoczęcia filmu oczekuję tylko jednej rzeczy: że polubię, albo przynajmniej – „poczuję” – bohatera. Kim jest, o co mu chodzi, te sprawy. Milla Jovovich jest w mojej opinii obłędnie piękną kobietą, wręcz zjawiskową, ale w parze z wyglądem idzie u niej antytalent do tworzenia wiarygodnych postaci. Nawet Piąty element wyłączyłem ostatnio w połowie. Wracając do Residenta – nie odczułem absolutnie żadnego, najmniejszego nawet skrawka zaangażowania w losy bohaterki. Czy zawinił reżyser (prywatnie – mąż Milli, Paul W.S. Anderson), czy scenarzysta (ten sam człowiek), czy sama Milla – nie mam pojęcia. Ale z sequelem i kolejnym było dokładnie tak samo. Bezduszna mechaniczność i emocjonalna pustka tych filmów działa na mnie usypiająco. Co do ostatnich dwudziestu minut – bohaterowie zarzynający fale wygenerowanych komputerowo potworów wyglądających równie sztucznie, co w grze komputerowej – nie byli w stanie sprawić, bym chciał wiedzieć, co się wydarzyło w drugim akcie.
Obcy: Przymierze
Mógłbym godzinami rozpisywać się o tym, jak bardzo zły to film, ale nie chcę, żebyście zasnęli. Ograniczę się więc do puenty: Na Przymierzu zasnąłem celowo. Kiedy zobaczyłem dwóch Fassbenderów bawiących się fletem, postanowiłem nie przedłużać agonii. Przewróciłem się na drugi bok. Potem miałem piękny koszmar: śnił mi się pierwszy Obcy.
Lśnienie
No cóż… fanem Stanleya Kubricka jestem chyba od zawsze. Ciężko nie być fanem najwybitniejszego outsidera wśród filmowców i najwybitniejszego filmowca wśród outsiderów. Reżyser podjął się każdego ważnego gatunku filmowego i w niemal każdym objawił swój niesamowity talent. Niemal – bo, w mojej ocenie, nie wyszedł mu tylko horror. Nie to, żebym zgadzał się z nominacją do Złotej Maliny za reżyserię, ale też nie widzę w tym filmie niczego poza wyraźną próbą zjedzenia własnego geniuszu. Wszystkie składowe stylu reżysera są tutaj obecne, ale większość z nich jest poddana dziwnej obróbce, jakby Kubrick chciał przetestować, gdzie jest granica w używaniu steadicamu albo rozciągania ujęć w czasie, stosowania zoom-inów i zoom-outów czy psychicznego wyczerpywania aktorów. Współczuję Shelley Duvall, która musiała przez to przechodzić, a także nieco identyfikuję się z odgrywaną przez nią postacią. Oglądając Lśnienie miałem wrażenie, że tak jak bohaterka Duvall, ciągle snuję się po długaśnych korytarzach, toczę długie rozmowy z anty-dramatycznymi pauzami i tylko czekam na kolejne ataki opętanego, strasznego, przerażającego, złego Nicholsona. Reżyserska wersja, poszerzona o dwadzieścia minut chodzenia operatora steadicamu za aktorami, usypia mnie jeszcze bardziej niż okrojona.