Connect with us

Publicystyka filmowa

SPÓŹNIONE ARCYDZIEŁA. Filmy docenione po latach

SPÓŹNIONE ARCYDZIEŁA to fascynująca podróż przez filmy, które zyskały uznanie dopiero po latach. Odkryj ich niezwykłe historie!

Published

on

SPÓŹNIONE ARCYDZIEŁA. Filmy docenione po latach

Zrobienie filmu kinowego to duże ryzyko. Należy poświęcić co najmniej dwa lata i masę pieniędzy na projekt, który nie daje żadnej gwarancji zwrotu. Jedni reżyserzy i producenci zachodzą w głowę, dlaczego ich „pewniak” ledwo na siebie zarobił, a inni odcinają kupony od produkcyjniaków zrealizowanych za grosze. W niektórych przypadkach jednak ci pierwsi otrzymują wynagrodzenie z karencją. Przedstawiamy filmy, które widzowie i krytycy docenili dopiero po latach od premiery.

Advertisement

Skazani na Shawshank

Przykład filmu, który musiał trochę poczekać i zapracować na swój sukces i status. Po premierze zainteresowanie Skazanymi… było niewielkie. Film ledwo zwrócił swój budżet, co w Hollywood uznaje się z porażkę – zwłaszcza po kalkulacji wydatków na reklamę i marketing. Co prawda w 1995 Akademia Filmowa nominowała obraz Franka Darabonta do Oscara w siedmiu kategoriach, ale film nie zdobył żadnej statuetki, „zakrzyczany” przez głośniejsze tytuły, takie jak Forrest Gump czy Pulp Fiction. Drugie życie zaczęło się w obiegu VHS-owym. Sam pamiętam, jak w okolicach roku 2000 dostałem od znajomego kasetę z poleceniem: „obejrzyj to, świetny film”.

Będąc wtedy raczej fanem Stevena Seagala i Sylvestra Stallone’a, nie zaś ambitnych dramatów, podszedłem do seansu z dużą rezerwą. Oczywiście, zostałem kupiony przez niesamowity klimat, wspaniałych aktorów wcielających się w świetnie napisane postacie oraz nastrojową muzykę. Od tamtego dnia minęło… mój Boże, to już 18 lat Ja dorosłem, a Skazani stali się jednym z najbardziej znanych i docenianych filmów, który króluje w zestawieniach ulubionych filmów publiczności, a i krytycy wyrażają się o nim w większości w ciepłych słowach.

Advertisement

Blade Runner

Przypadek nieco podobny do powyższego – to domowa dystrybucja oraz wznowiona wersja reżyserka pozwoliły temu arcydziełu wspiąć się na sam szczyt. Początkowo odbiór filmu był dość chłodny. Widzowie, przyzwyczajeni do Harrisona Forda w bardziej rozrywkowych tytułach – dwa wcześniejsze jego występy to Poszukiwacze Zaginionej Arki i Powrót Jedi – chyba nie spodziewali się tego typu filmu. Nie dziwi więc, ze poważny ton, nastawienie na relacje i emocje postaci zamiast widowiskowej akcji oraz rzadko obecna wcześniej w mainstreamowym kinie stylistyka cyberpunku zadziałały raczej odpychająco na ówczesną publikę.

Okazało się jednak, że czas był łaskawy dla dzieła Ridleya Scotta. Dziś Blade Runnera wymienia się jednym tchem wśród największych dokonań światowej kinematografii, film obrósł kultem i doczekał się sequela – który wydaje się borykać z podobnymi problemami, co jego pierwowzór. Zobaczymy, jak Blade Runner 2049 będzie odbierany w roku, o którym opowiada.

Advertisement

Życie biurowe

Teraz trochę mojego prywatnego punktu widzenia. W przyszłym roku komedii Mike’a Judge’a – twórcy kultowej animacji Beavis i Butthead – stuknie dwudziestka. Gdyby Życie biurowe było człowiekiem, zbliżałoby się do kategorii wiekowej pokolenia Z – czyli osób, które wchodzą właśnie na rynek pracy, a które zostały wychowane w kulturze powszechnej technologii i dominacji dużych korporacji. A właśnie o tych ostatnich opowiada film. W krzywym zwierciadle przedstawia życie pracowników wielkiej firmy informatycznej i szydzi z tego typu instytucji bez żadnych skrupułów.

Świat przedstawiony filmu wydaje się dziś niemal reliktem – ogromne, kineskopowe monitory, boksy oddzielające pracowników, przestarzałe technologie, za duże koszule z krótkimi rękawami. Poza tym – wszystko się zgadza, w najdrobniejszych szczegółach. Elektryzujące drzwi, te same komunikaty powtarzane wieloma kanałami, zawodowe wypalenie, przedłużające się przerwy, pasywno-agresywni managerowie oraz wizyty u psychoterapeutów. Zgadza się też to, co powiedział jeden z bohaterów filmu – należy się cieszyć, że ma się pewną pracę w dobrze rozwijającej się firmie. I darmową kawę.

Advertisement

Obywatel Kane

Sprawa Obywatela jest niejednoznaczna. Gdy początkujący kinoman trafi na jakąkolwiek wielką listę najlepszych filmów wszech czasów, w pierwszej trójce zobaczy debiut kinowy Orsona Wellesa. Obejrzy go i pomyśli, prawdopodobnie, „o co chodzi z tym Kane’em?”. No właśnie, nie da się ukryć, że z okresu, w którym powstał, wiele filmów lepiej zniosło próbę czasu. Sokół Maltański, wczesne dzieła Alfreda Hitchcocka i późne dzieła Chaplina ogląda się po prostu przyjemniej i wywołują żywe emocje. Zresztą, nawet współcześni Wellesowi krytycy i widzowie nie do końca docenili obraz zaledwie dwudziestosześcioletniego reżysera.

Musiało minąć wiele, wiele lat – a stało się to na przełomie lat 60. i 70. XX wieku, na fali kształtowania się definicji kina autorskiego, którego Welles był jednym z prekursorów. Nadal jednak Kane dla wielu widzów, a nawet doceniających go krytyków może być dwugodzinnym, czarno-białym, nieporywającym filmem. Jego siła tkwi gdzie indziej. Niemal każde ujęcie tego filmu jest wynikiem bardzo skrupulatnej, odważnej i rewolucyjnej strategii reżysera. Welles podpatrzył niektóre rzeczy u innych, ale sam stworzył podwaliny pod nowoczesne kino i wykorzystał sto procent możliwości filmowej materii.

Advertisement

Kreatywnie wykorzystał miejsce i wysokość położenia kamery, techniki montażowe, oświetlenie, właściwości obiektywów, plastykę obrazu oraz narzędzia ruchu kamery. Do narracji „zaprzągł” scenografię, kostium, okołofilmowe formy dokumentalne, makijaż. A to wszystko zaledwie zarys tego, czego Welles dokonał w swoim opus magnum. Klasyk, który trzeba poznać i który w istocie docenia się po każdym seansie.

Rejs

Przykład z rodzimego podwórka, który idealnie ilustruje, czym była cenzura i jak bardzo władza nie rozumiała sztuki. W przeciwieństwie do niektórych obrazów Barei, Rejs nie robi sobie „jaj” z codzienności socjalistycznego państwa, lecz uderza w sam jego konstrukt. W groteskowej opowieści obśmiane zostają instytucje sądownicze, wolne wybory, donosicielstwo, kolektywy, niekompetencja i bałwochwalstwo. Z filmu wycięto niemal połowę scen, co odbija się na fabule, która sprawia zbiór bezsensownie powiązanych epizodów, w których część postaci i wątków znika i więcej się nie pojawia.

Advertisement

A jednak, właśnie w takiej formie Rejs najlepiej przedstawia swoje ironiczne, cięte przesłanie. Najlepiej zaś robi to w scenie, w której krytyk przespał piosenkę, ale chciałby o niej kilka słów powiedzieć. Film Marka Piwowskiego, zrealizowany, podobno, bez scenariusza, metodą dokumentalną, od ponad czterdziestu lat nie traci na znaczeniu i wymowie, ba! – zyskuje na sile. Nawiązując do słusznej idei programu socjalistycznego, wytyka pewną jego wadę. Kładzie ona nacisk na element państwowo-organizacyjny z pominięciem aspektu jednostkowego.

Sieć

O jednym z najlepszych filmów Sidneya Lumeta trudno powiedzieć, żeby był niedoceniony. Spore wpływy z box office, jednoznacznie pozytywny odbiór krytyki, trzy Oscary za aktorstwo i jeden za scenariusz to raczej wyznaczniki powodzenia produkcji. Dlatego umieszczam tę gorzko-satyryczną opowieść na niniejszej liście z nieco innego powodu. Otóż Sieć jest przykładem filmu (i to przykładem jednym z nielicznych, jeśli nie zupełnie wyjątkowym), który z każdym rokiem zyskuje na aktualności, co jest jednak dość przerażające. Autor scenariusza, Paddy Chayefsky, jeden z najwybitniejszych scenarzystów i dramaturgów amerykańskich, zawarł w Sieci swoje przemyślenia i refleksje na temat postępującej dezynwoltury środowisk związanych z branżą informacyjno-rozrywkową.

Advertisement

Prezenterzy, wydawcy, newsmeni i dziennikarze wydają się tu być morderczymi hienami, gotowymi zrobić absolutnie wszystko dla chwili sławy i dobrych wyników. Ale nie lepsi są widzowie, żądni sensacji, szoku, a nawet – krwi. Z każdym rokiem jedna ze scen filmu przestaje wydawać się przerysowana, a staje się prorocza. Póki co, z wyjątkiem ostatniej. Czekamy więc na śmierć na wizji i skaczące pod sufit wyniki oglądalności.

Zawrót głowy

Większość filmów Hitchcocka stawała się hitami w momencie premiery, kilkanaście z nich pozostaje niedoścignionymi wzorami filmowego suspensu, a co najmniej pół tuzina jego obrazów to absolutny kanon kina, którego nie wypada nie znać. Wszystkie trzy opisy pasują również do jego ostatniego filmu z udziałem Jimmy’ego Stewarta, który okazał się być finansową klapą i spotkał się z krytycznym przyjęciem. Sam Hitch oskarżał o fiasko filmu właśnie Stewarta, który miał być za stary do roli kochanka młodziutkiej, ponętnej Kim Novak. W następnym roku angielski mistrz zrealizował Północ-Północny Zachód, następnie Psychozę, Ptaki… a jednak to właśnie Vertigo uważa się dziś za najwybitniejszy film w jego dorobku z wielu rozmaitych powodów.

Advertisement

O ile się nie mylę, Hitch nie doczekał za życia docenienia swojego dziwacznego, namiętnego, perwersyjnego obrazu, chociaż na pewno nie mógł skarżyć się na swoją karierę. Zawrót głowy to kolejny dowód na to, że niektórzy artyści po prostu wyprzedzają swoje czasy.

Gwiezdne Wojny – nowa trylogia

Tak, tak, zgadza się. To moja prywatna refleksja po seansie disneyowskiego Ostatniego Jedi. Nie mam najmniejszego zamiaru rozwodzić się nad wyższością któregokolwiek z filmów nad innym. Moje zdanie na temat filmu Riana Johnsona można poznać tutaj. Nigdy nie byłem fanem nowej trylogii George’a Lucasa, ba – byłem jej niemal etatowym krytykiem. Ale po tym, co serwuje Disney, zacząłem darzyć sentymentem przygody młodego Obi-Wana, Anakina i Amidali i jakoś cieplej patrzę na te chwilami siermiężne, niedoskonałe i dziwaczne produkcje. I czuję, że nie jestem sam.

Advertisement
Kliknij, żeby skomentować

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *