Smutek, złość i żałoba. SERIALE, które anulowano ZA WCZEŚNIE
W obecnych czasach sporo seriali jest produkowanych z myślą o tym, aby stanowiły zamkniętą w jednym sezonie historię. Nie dziwię się, ponieważ w dobie platform streamingowych, bardzo konkretnie zaplanowanych inwestycji, nie ma miejsca na porażki. W sytuacji dużego sukcesu można myśleć dalej. Twórcy i studia wyciągają lekcję, bo niezadowalające wyniki oglądalności/wyświetleń są nierzadko gwoździem do trumny nawet tych dobrych i wysoko ocenianych produkcji. A jako że każdy chce odkroić jak największy kawałek tortu, jakim jest uwaga widzów, to liczy na prawdziwy sukces komercyjny danego serialu. Niestety, nie zawsze to się udaje, dlatego sporo dobra pływa na dnie morza pogrzebanych zbyt wcześnie serii. Szczególnie zdradliwe wiry dotykały twórców Netflixa. Dzisiaj przygotowałem zestawienie kilku produkcji, których anulowanie spowodowało moją szczególną wściekłość, smutek i ból serca.
„The Dark Crystal: Age of Resistance”
The Dark Crystal: Age of Resistance to absolutna perła, która pod względem światotwórczym nie ustępuje Avatarowi Camerona, jednak fabularnie stoi na zdecydowanie wyższym poziomie od opowieści o Jake’u Sullym. Czas buntu jest również o wiele lepszym sequelem niż oryginał z lat 80. Piszę to z pełną odpowiedzialnością. Thra ma w sobie prawdziwą magię, niesamowity potencjał, konsekwentność zbudowanego lore i unikatowy pomysł. Do tego bawią, wzruszają i angażują widza świetni bohaterowie. To nie jest tak, że produkcję spod znaku Hensona pokochałem od razu – paradoksalnie musiałem do niej dojrzeć, bo w dzieciństwie (głównie z winy upiornych Fraglesów) odpychał mnie nadrealizm produkcji Netflixa. Mój opór wynikał z tego, że całość utrzymana jest w technice animacji lalkarskiej wymiksowanej z nowoczesnymi efektami. Nie byłem ogromnym fanem takich wizualiów. Ciemny Kryształ: Czas buntu kupił mnie jednak całkowicie, historia bardzo mocno zaangażowała, a przecież pozornie to baśń familijna. Typowy gamechanger w kwestii postrzegania pewnych narzędzi formalnych. Dlatego do dzisiaj nie wybaczyłem Netflixowi, że skasował to cudo. I to w takim momencie! Może znajdzie się jakiś potentat, który wykupi prawa do całości?
„Daredevil”
Pierwszy sezon Daredevila to było dla mnie objawienie, absolutny kamień milowy dla superbohaterskich seriali. Nie był idealny, jednak w tamtym czasie po prostu trafił doskonale w zapotrzebowania. Brudny, mroczny i klimatyczny z rewelacyjnym czarnym charakterem – Kingpinem. DD jest mocno utrzymany w klimacie i stylistyce trylogii The Dark Knight Nolana (realizm kina superbohaterskiego i poważny ton to jego sprawka). Są tam nawet jawne ukłony w kierunku produkcji o Mrocznym Rycerzu – pierwsza scena walki, to niczym kopiuj-wklej sekwencja z Batman Begins – jest mrocznie, są kontenery, najemnicy i przemykający rycerz nocy. Jego origin jest rozpisany bardzo konsekwentnie, wizualnie cieszy. Może dlatego najbardziej lubiłem Daredevila w tej zwykłej masce? W stroju nie było takiego klimatu. Drugi sezon wypadł znacznie poniżej oczekiwań, chociaż był tam jeden fenomenalny element – Punisher w wykonaniu Bernthala. Później przyszli Defendersi… i to była straszna porażka. Trzeci sezon to znów wielkie zaskoczenie, powrót fabularnej jakości i storytellingu znanego mi z pierwszego. Poniekąd mamy tu powrót do źródła, czyli Kingpina, jednak ilość niejednoznaczności w konstruowaniu postaci, zwodzenie widza, dają naprawdę sporo satysfakcji. Końcówka rozstawiła zupełnie nowe figury na szachownicy i… wtedy całe uniwersum zostało anulowane. Od jakiegoś czasu wiemy, że powstanie (już w ramach MCU) nowy/stary Daredevil. Jednak dobrze już wiemy, że to będzie zupełnie inny świat, inny Matt Murdock.
„To nie jest OK”
Jedna z najciekawszych produkcji Netflixa w klimacie superhero teenage dramy z komediowym zacięciem. Całość w sposób metaforyczny, a jednocześnie widowiskowy podejmowała problematykę radzenia sobie z życiem, gdy ma się naście lat i jednocześnie odkrywa swoją seksualność i nowe supermoce. To nie jest OK najlepiej radziło sobie na płaszczyźnie postaci i gry aktorskiej, zwłaszcza młodzi Sophia Lillis i Stanley Barber stworzyli ciekawy duet, który polubiłem z marszu. Niestety, o całości było zbyt cicho, stąd mimo dobrych (lub bardzo dobrych) opinii i odbioru osób, które obejrzały pierwszy sezon, Netflix postanowił go zakończyć. Przypomnę tylko, że historia dopiero się zaczynała, dostaliśmy ledwie ekspozycje i fabuła została urwana w momencie ogromnego cliffhangera. Ogromna szkoda!
„Hannibal”
Serialowy Hannibal z Madsem Mikkelsenem i Hugh Dancym to moje osobiste arcydzieło telewizji i jeden z najlepszych przykładów wykorzystania, jak w mainstreamowej konwencji można przemycić kino niemal artystyczne. Zwłaszcza na poziomie wizualnym. Po dość niespodziewanym wycofaniu produkcji ze stacji Fox (ostatni odcinek urywa się w kulminacyjnym momencie), została we mnie duża wyrwa i niedosyt. Po części nie dziwię się, że całość została anulowana, bo w ostatnim sezonie serial wędrował już po naprawdę artystycznych rejestrach, bawił się też fabularnymi niejednoznacznościami. Pewnie dlatego spadło trochę zainteresowanie nim. Cóż, z pewnością nie moje, bo do dziś marzę, aby Mads ubrał się w swój gustowny garniak i zaczął mieszać mi w głowie.
„Swamp Thing”
Kolejna z naprawdę solidnych, mających potencjał serii, którym zdecydowanie za szybko ukręcono łeb. Potwór z bagien trafił na fatalny moment dla DC, które szukało swojej drogi. Obecnie przyszłość produkcji studia mającego w posiadaniu postacie Supermana i Batmana wygląda obiecująco (albo przynajmniej widać jakiś plan na rozwój DCEU), jednak w 2019 trawiła je choroba rozpadającego się Snyderverse czy dogorywającego Arrowverse. W tym czasie powstał Swamp Thing, który cierpi przede wszystkim na brak znanego nazwiska w obsadzie, niezbyt duży budżet. To jednak jedne z niewielu bolączek tego absolutnie zadowalającego, solidnego serialu SF na podstawie kultowego komiksu. Mnie historia, wygląd i klimat Potwora z bagien kupiły. Nie jest to rzecz wybitna, ale żałuję, że nie dane było nam zobaczyć kontynuacji, bo to, co dostaliśmy, było praktycznie prologiem.
„Deadwood”
To jeden z najlepszych seriali telewizyjnych w historii, który chyba jednak nie doczekał się na tyle dużej (czyt. przekładalnej na oglądalność) grupy fanów, aby móc otrzymać solidny finał i zakończenie wszystkich wątków. Dla mnie produkcja HBO stała na poziomie Rodziny Soprano i była wyznacznikiem późniejszej jakości, jaką stacja gwarantuje do dziś w swoich produkcjach oryginalnych. Deadwood to opowieść o słynnym mieście Poszukiwaczy Złota, gdzie ściągają najbardziej znane ikony Dzikiego Zachodu. Śmiało mogę napisać, że role Timothy Olyphanta i Iana McShane’a są wybitne. To też jedna z najlepiej bawiących się konwencją westernu produkcji w XXI wieku, świadomie czerpiąca z legend Dzikiego Zachodu i jednocześnie tworząca swoje własne mity. Po latach doczekaliśmy się finału w formie filmu z 2019. I jest to naprawdę dobra produkcja, godnie wieńcząca serial. Czy daje pełnię czysto filmowej satysfakcji? Z tym gorzej. Miałem wrażenie, że do ideału zabrakło przynajmniej tego jednego sezonu w formie serialu. Inna forma i konwencja mi nie do końca pasowały, podobnie jak z Camino, czyli domknięciu historii Jessego z BB.