search
REKLAMA
Anime

SIN – THE MOVIE (2000)

Adam Łudzeń

1 stycznia 2012

REKLAMA

Gdy odkryjemy tajemnicę zaszyfrowania ludzkich genów,
odkryjemy nie tylko tajemnicę życia, lecz także tajemnicę Boga…

Najpierw zagrywałem się w grę komputerową pod tym samym tytułem (nawiasem mówiąc bardzo fajną grę), potem usłyszałem o japońskim filmie animowanym. A właściwie to nie słyszałem o nim zbyt dobrych i pochlebnych opinii – co widać było po stosunkowo niskich ocenach w różnego rodzaju głosowaniach internautów, w pismach filmowych czy recenzjach. I w końcu miałem nadzieję – może to trochę dziwnie zabrzmi – wreszcie zobaczyć słabe anime, któremu z czystym sumieniem będę mógł wystawić niższą ocenę. Bo ja dotąd nie natknąłem się na taką japońską animowaną produkcję, która byłaby naprawdę słaba lub w ogóle by mi się nie spodobała (nie biorę pod uwagę dziecinnych pozycji, takich jak „Pokemon” czy „Czarodziejki z Księżyca” – tego typu anime jakoś mnie nie bawią i do mnie nie przemawiają…).

„Niestety” – moje oczekiwania spaliły na panewce… Bo koniec końców – „Sin – The Movie” po prostu mi się spodobał – momentami nawet bardzo. Cóż, to tylko po raz kolejny uświadczyło mnie w przekonaniu, że nie należy się sugerować czyjąś oceną, recenzją, zdaniem czy nawet opinią większości. Przed przeczytaniem poniższej recenzji małe ostrzeżenie – mogą się w niej znajdować spojlery.

„Sin – The Movie” to kolejna w świecie anime pozycja z dość popularnego w tych produkcjach gatunku – cyberpunkowy thriller z akcją w dalekiej lub całkiem bliskiej przyszłości. W tym przypadku całość rozgrywa się w futurystycznym mieście Freeport, zbudowanym na zgliszczach dawnego Nowego Jorku. Film to historia głównego bohatera – Johna Blade’a (coż za idealne imię i nazwisko dla herosa :), przeplatana krótkimi retrospekcjami; na początku John przypomina sobie śmierć swojego przyjaciela i partnera – „JC”, który zginął podczas jednej z akcji (nasz bohater pracuje w elitarnej jednostce Hardcorps). Później – w trakcie filmu – przypomina sobie śmierć swojego ojca oraz własny, ciężki stan po zamachu na ich życia. Po tym zdarzeniu Blade stał się pół-człowiekiem, pół-maszyną, a to za sprawą implantów cybernetycznych wszczepionych w jego całe ciało. Teraz jego głównym celem stała się zemsta oraz eliminowanie mutantów, które od jakiegoś czasu terroryzują miasto. Owe mutacje to wynik eksperymentów przeprowadzanych na ludziach przez dość psychopatycznego doktorka – Celar’a Sinclaire – w którego chorym umyśle narodził się projekt stworzenia nadczłowieka, super-żołnierza – o wiele silniejszego, lepszego i „wydajniejszego” od człowieka. Jego mała armia – stworzona przez demoniczną córkę Elexis Sinclaire, która postanowiła dokończyć dzieło ojca – nawiedza Freeport (on sam został zamordowany i spalony za swoje „heretyczne” i dość niebezpieczne plany). Na szczęście oddział Hardcorps zawsze czuwa w pogotowiu.

Sama fabuła filmu jest dość banalna i właściwie jest tylko pretekstem do ukazania ciekawej, widowiskowej akcji oraz wszelkich wyczynów Johna Blade’a. Choć – o dziwo – nie brak tu trochę innych, głębszych wątków – szczypta dramatyzmu, współczucia oraz miłości (temat-rzeka 🙂 – więc „bezmyślna” strzelanina na szczęście nie wzięła góry nad wszystkim. Natomiast nieco banalna jest sama końcówka – jak zwykle wszystko dobrze się kończy, dobro poskramia zło… A przecież można było pokusić się o coś bardziej oryginalnego, nadać końcówce trochę tragizmu czy dramatyzmu, uczynić ją ciekawszą i bardziej zakręconą. Szkoda. W sumie to trochę się czepiam, bo przecież większość filmów posiada cukierkowe happy-endy, ale powoli zaczyna mnie to drażnić – wieć czas ów aspekt skrytykować 🙂 Szkoda, że producenci nie potrafią wymyślić czegoś innego, zaskoczyć widza jakimś ciekawym pomysłem lub nietypowym zakończeniem. Wyjątki się zdarzają, ale zbyt rzadko…

Film jest bardzo brutalny (mnóstwo scen gore) i posiada niezły klimat – mutacje i eksperymenty na ludziach w wykoaniu SinTECH’u przypominają chociażby wyczyny korporacji Umbrella znane z kultowej już i bardzo dobrej gry komputerowej „Resident Evil” (stosunkowo niedawno powstała jej adaptacja filmowa). Do wykonania technicznego nie można się przyczepić, m.in. bardzo dobra jest oprawa muzyczna, a najbardziej do gustu przypadły mi dwa utwory – pierwszy to słyszalny podczas napisów początkowych świetny, elektroniczny kawałek „Like No Other” (Rennie Pilgrem) oraz kompozycja z napisów końcowych (Masamichi Amano). Na sam koniec zostawiłem sprawę jednego minusa całości – mianowicie fakt, że film jest za krótki (niecała godzina). Tym większa szkoda, gdyż to udane moim zdaniem kino science-fiction, film dobry, a czas nie pozwala mu w pełni rozwinąć skrzydeł. Chciałoby się dłużej cieszyć oko akcją oraz dłużej śledzić losy walki głównego bohatera z tworami korporacji SinTECH. Niestety – mamy na to tylko ponad 50 minut.

Tekst z archiwum film.org.pl

REKLAMA