ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #10
Seriale. Fajne są. Wartościowe. Wciągające. I jest ich już tyle, że ogólnoświatowego urobku jednego sezonu nie dałoby się pewnie obejrzeć przez pół życia. A z każdym kolejnym rokiem będzie pojawiało się co najmniej drugie tyle, zarówno kontynuacji, jak i ekscytujących nowości. Wszyscy o tym wiemy i się cieszymy, bo z perspektywy widza sytuacja jest idealna – zawsze będzie z czego wybierać, będzie można coś odkryć, czymś się zachwycić. Szkoda tylko, że w nawale całej tej wspaniałości wiele potencjalnie porywających i dających do myślenia produkcji przemyka niezauważenie. I ja właśnie o jednej z nich chciałem dzisiaj napisać.
Małe miasteczko skryte przed cywilizacyjnym pędem pośród bezkresnych szwedzkich lasów. Sięgające wiele lat wstecz zniknięcia dzieci, zaczynające stopniowo przybierać postać seryjnej zbrodni. Nordyckie mity i skandynawski folklor wrastające głęboko w ziemię, po której chodzą postaci. Kruchy, pusty, niestały człowiek w starciu z odwieczną naturą funkcjonującą w rytm sobie tylko znanych zasad. Nieskończona ludzka chciwość prowadząca do materialistycznego amoku. I to najprostsze z prostych stwierdzeń, że rodzice posuną się do wszystkiego dla swych dzieci, tyle że przyjmujące w tym przypadku formę frapującej przypowieści o tym, że każde zło powstaje z dobra, a żadne dobro nie istnieje bez wpisanego weń pierwiastka zła. O tak, bohaterowie tego serialu, a przynajmniej ci najważniejsi z perspektywy narracyjnej, są również jego czarnymi charakterami. Z kolei antagoniści, gdy już zostaną jako tacy zidentyfikowani, potrafią wywołać współczucie – a jeśli nawet nie, to przynajmniej zmusić do chwili zastanowienia. Oto Jordskott, zrealizowany przez Szwedów, acz koprodukowany przez kilka innych krajów serial na pograniczu czarnego kryminału, humanistycznego dramatu, eko-horroru i mrocznej baśni fantasy.
Wielu z was Jordskott zapewne nie zna, być może nawet o nim nie słyszało, bowiem mimo świetnych recenzji i relatywnie dużego sukcesu na rodzimych ziemiach, serial Henrika Björna nie doczekał się takiej popularności, jak skandynawskie hity kryminalne z ostatnich kilku lat. Nie dziwi mnie to zbytnio, gdyż Jordskott robi wszystko, żeby odciąć się od tamtych przerobionych już międzynarodowo na dziesiątki sposobów produkcji i nie pozwolić widzowi zbyt szybko zrozumieć, z czym ma do czynienia. Zaczyna się niczym szwedzka wersja Miasteczka Twin Peaks, z akcją osadzoną w miejscu, które tylko z zewnątrz wygląda modelowo. Ze zbrodnią obwarowaną dziesiątkami lokalnych sekretów, mającą swe źródło być może gdzieś pośród setek kilometrów mrocznych lasów, wycinanych przez lokalnych bonzów i ich dający zatrudnienie połowie miasteczka tartak.
David Lynch i Mark Frost nie powstydziliby się ani tych pomysłów, ani niesamowitych lokacji, łączących obrazy chłodnego piękna obojętnej natury z krajobrazami przetworzonymi przez człowieka i jego geometryczną wyobraźnię.
Ale dosyć szybko Jordskott zaczyna kluczyć, tu zahaczając o konwencję proceduralnego kryminału (policyjne śledztwo w sprawie zaginionych dzieci), tam podsuwając luźne fragmenty rozbudowanej, sięgającej setek lat wstecz mitologii, gdzie indziej dorzucając rodzicielskie dramaty i horrory związane z niemożnością uchronienia dzieci przed cynizmem i brutalnością świata zewnętrznego. Pisać o Jordskott bez zdradzenia istnienia czynnika nadnaturalnego po prostu się nie da, ale też nie jest on – jak stałoby się zapewne w serialu amerykańskim – katalizatorem wystylizowanej akcji, efekciarskich dziwów czy melodramatycznych wodotrysków. Nie jest zdefiniowany, ukazuje różne swe oblicza, a pod koniec nie przypomina tego, co enigmatycznie sugerował w pierwszym odcinku. Jest natomiast, tak jak wszystkie pozostałe wątki, wpisany w samą esencję serialu, a przez to pozbawiony wrażenia taniej sensacji i narzucanej atrakcyjności. To się może, co oczywiste, zmienić, jeśli twórcy zechcą (a wiem, że myślą o tym) zamienić będący zamkniętą całością Jordskott w wielosezonowy serial, ale na razie zostało świetnie wyważone.
Nie jestem serialowym długodystansowcem, największym zawodnikom w tej kategorii wagowej mógłbym co najwyżej posłużyć za jednorazowego sparingpartnera. Ale naoglądałem się już tylu seriali, że coraz częściej reaguję odruchem wymiotnym na rozmaite telewizyjne konwencje, którymi twórcy wspomagają się w celu wyjaśniania niechlujnego rozciągania treści w czasie bądź chaotycznego rozcieńczania myśli przewodniej. Jordskott jest tych telewizyjnych grzeszków w dużej mierze wyzbyty. Każdy odcinek to treść na treści, a serial pławi się w zawiązywaniu dziesiątków wątków, przedstawianiu nowych, kluczowych bohaterów w połowie sezonu, stopniowym poszerzaniu ludzkiego świata przedstawionego i mistycznego leśnego uniwersum. Dość dodać, że pierwsze cztery odcinki (z dziesięciu, które składają się na całość) mają w sobie więcej intrygującej zawartości niż niejeden amerykański serial z sezonem podzielonym na dwadzieścia kilka części. Potem, kiedy sprawy zaczynają się wyjaśniać, jest równie nieszablonowo.
A jednocześnie „Jordskott” upaja się kontrolowanym chaosem – zwodzi, unika, kluczy, popada w dygresje, zmienia konwencje, modyfikuje swe priorytety, podrzuca mylne tropy, angażuje, potyka się, upada i podnosi wzmocniony o jakąś świetną scenę lub nieprzewidywalny zwrot akcji.
Björn i jego scenarzyści oraz aktorzy posuwają się faktycznie do wszystkiego, do czego mogą bez otwartego łamania stworzonych przez siebie zasad. Jordskott przyjmuje wiele form i oblicz, sceny niezwykle klimatyczne łączy z sekwencjami po prostu dziwnymi lub nawet kuriozalnymi, żeby tylko wybić widza z pewności, że ten wie, co ogląda. W przeciwieństwie do niepisanych reguł seryjnej amerykańskiej rozrywki telewizyjnej, nie ma tu żadnych mdłych romansów, co najwyżej w postaci dawnych błędów, które naznaczyły czyjś światopogląd. Nie ma wracania do popularnego wątku i mielenia go na dziesiątki różnych sposobów. Nie ma pewności, która z postaci przetrwa do końca, bo te, wydawałoby się, najważniejsze znikają na długie fragmenty, a ich miejsca zajmują całkiem ciekawie nakreślone surogaty, które również mają coś do powiedzenia. Czasami ta strategia kontrolowanej przypadkowości zawodzi twórców Jordskott, bowiem w słabszych momentach serial wydaje się być sztucznie sterowany, a poczynania postaci nieco naciągane, ale to jedna z kilku zaledwie wad, których dopatrzyłem się w trakcie oglądania tej szwedzkiej produkcji.
Wspominam specjalnie o wadach, bowiem jeśli kogoś udałoby mi się zachęcić do zapoznania z tym serialem, nie chciałbym tworzyć zbyt wygórowanych oczekiwań w stosunku do Jordskott. To nie jest pozycja wybitna, która zmieni czyjeś życie lub którą można umieścić na szczycie prywatnych serialowych rankingów. Jestem również przekonany, że wielu widzów nie będzie w stanie wczuć się odpowiednio w narrację serialu i jego żonglerkę konwencjami. W całe to pozbawianie publiczności gruntu pod nogami w postaci nieustannego kluczenia w poszukiwaniu różnych form wyrazu. W nasyconą liryzmem grozę i skandynawski folklor, w którym nie ma miejsca na efektowne potwory, a największymi zbrodniarzami są najbardziej ludzcy ludzie. W cały ten mrok wypływający z ekranu. A że Jordskott jest serialem mrocznym, w zupełnie nieamerykańskim sensie tego słowa, mogę osobiście zaręczyć. Niemniej ten niepozorny serial, który wydawał mi się ponad pół roku temu – gdy obejrzałem jego pilota na potrzeby festiwalu Camerimage – szwedzką wersją Miasteczka Twin Peaks, tak bardzo mnie zachwycił, tak bardzo sprowokował moją wyobraźnię do wytężonego działania, że nie mogłem oprzeć się próbie wypromowania go tu i ówdzie.
Nigdy nie przedłożę kina nad telewizję, pojedynczego dzieła filmowego nad wieloodcinkowy serial, ale zawsze będę starał się doceniać to, co dobre, nieszablonowe, oferujące jakiś ciekawy rodzaj spełnienia. Jeśli miałbym więc jakoś to wszystko spuentować, poza oczywistym namawianiem do obejrzenia Jordskott, byłaby to właśnie zachęta do większej ciekawości oraz osobistych poszukiwań. Nauczyłem się przez lata, że w przypadku obu tych form rozrywkowych, filmowej i telewizyjnej, zdecydowanie warto wykraczać poza wytyczone ścieżki i odkrywać nowe i własne – a nawet jeśli nie nowe, to jednak własne. Amerykańskich seriali jest całe mnóstwo i można rzeczywiście wyłącznie na nich oprzeć swoje telewizyjne bądź internetowe doświadczenia. Będzie to absolutnie zrozumiałe, bo wiele tam prawdziwych skarbów. Ale skoro każdego roku na całym świecie powstaje tak wiele innych, potencjalnie porywających i dających do myślenia produkcji, to aż grzechem wydaje się nie spróbować ich przynajmniej z raz czy dwa zasmakować. Jordskott Henrika Björna był dla mnie prawdziwą terra incognita, ale zajrzenie do niej było tak szalenie satysfakcjonujące, że nawet jeśli zawiodę się na kolejnych kilku europejskich serialach, do których powoli się przymierzam, wiem, że ostatecznie nie będę tego żałował.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska