THE KOMINSKY METHOD. Wesołe jest życie staruszka
Pamiętam, że gdy kilka lat temu pisałem recenzję Twardzieli, nie podobało mi się w nich to, w jaki sposób twórcy wykorzystali starość. W tej wizji, przepełnionej rubasznym humorem, mężczyźni w podeszłym wieku mieli szukać rozrywki w burdelu, dając ujście swej niespożytej energii. Starzy ciałem, żywi duchem – miał rzec pod nosem widz, widząc kolejne idiotyczne figle trójki zbolałych dziadków, udających kogoś, kim już dawno nie są. Szukających przy tym drogi do ucieczki przed śmiercią.
Obawiałem się, że serial The Kominsky Method pójdzie w podobnym kierunku, prezentując raz jeszcze jakże błahą opowiastkę o tym, jak to się nie ma czego bać, bo starość jest przecież fajna. Otóż nie, nie jest fajna. Starości nie da się w tych kategoriach określać. To co prawda naturalny etap w życiu, który ma zalety (nie bez powodu w dawnych kulturach tworzono rady starszych, by docenić wiedzę i doświadczenie seniorów danej społeczności), ale ma też ewidentne wady, z wiszącym nad głową piętnem ostatecznego pożegnania na czele. Nie chodzi o to, by na wzór Hanekego i jego Miłości każdorazowo zarażać widza pesymizmem, naznaczając schyłek życia bardzo nieprzyjemnymi emocjami, które choć są szczere, to jednak wyjątkowo trudno się z nimi oswoić. Istotny jest umiar i rozwaga, by przynajmniej nie wygładzać na siłę jesieni życia, nie tworzyć jej fałszywego obrazu. Uśmiechać się rozważnie.
Podobne wpisy
The Kominsky Method to serial, który ten umiar znalazł. Jest to o tyle zaskakujące, że gdy spojrzy się na nazwisko twórcy show, którym jest Chuck Lorre – autor takich seriali komediowych jak Teoria wielkiego podrywu czy Dwóch i pół – niewiele wskazuje, że produkcja ma szansę odznaczać się rozwagą, a już na pewno powagą. Jako widza najbardziej ucieszyło mnie zatem to, że The Kominsky Method w podejściu do tematu starości tak jak potrafi rozbawić, tak potrafi także wzruszyć i nieść cenną refleksję. Balans między powagą a żartem wyszedł twórcom idealnie, a dodać należy, że tematyka, wbrew pozorom, nie była łatwa do zaprezentowania. Wręcz już na wstępie zastawiała na twórcę pułapkę, w postaci możliwości popadnięcia w skrajności.
Sandy Kominsky, czyli główny bohater o twarzy Michaela Douglasa, to podstarzały aktor, który chcąc dzielić się swym wieloletnim doświadczeniem, z powodzeniem prowadzi aktorskie studio. Nie mając u swego boku żony (i będąc po trzech rozwodach), widzi w pracy jedyny sposób na nadanie sensu swemu życiu. Na szczęście prócz niestrudzonej córki, która pomaga mu prowadzić szkółkę, Sandy ma także oddanego przyjaciela, Normana, granego przez Alana Arkina, który przez lata był jego agentem. Śmierć żony Normana sprawa jednak, że przyjaciele raz jeszcze będą musieli stawić czoła kwestiom, które przez lata dynamicznej kariery spychane były na boczny tor. Pojawia się zatem refleksja o życiu w relacji, ale także o sensie życia w ogóle.
Byłoby niewybaczalne, gdyby serial, którego jednym z tematów jest aktorstwo, zawiódł widza na tym polu. Na szczęście duet Douglas i Arkin to jedna z największych zalet The Kominsky Method. Z jednej strony duża w tym zasługa scenariusza, który dostarczył aktorom wiele soczystych dialogów i zabawnych scen do odegrania. Patrząc pod tym kątem, da się nawet zauważyć, że serial jest wybitnie niepoprawny politycznie, bo bohaterowie często mówią, co im ślina na język przyniesie, odsądzając od czci i wiary codzienność, w której u schyłku swego życia funkcjonują. Trzeba jednak oddać seniorom, że swoboda, jaką prawdopodobnie dostali od twórcy, bardzo udzieliła się ich kreacjom. Istotne jest jednak to, że grają przy pełnej świadomości ograniczeń (także fizycznych), jakie stoją na ich drodze, z czego sami nierzadko drwią.
Ta bezpretensjonalność musiała się spodobać, bo serial otrzymał nominację do Złotych Globów w kategorii, a jakże, najlepszy serial komediowy. Douglas i Arkin nominowani są z kolei za aktorstwo. Jest to dla mnie mimo wszystko zaskakujące, ponieważ The Kominsky Method przy całej swej solidności jest też tworem bardzo niepozornym, nieszukającym aplauzu. W dodatku jest też bardzo krótki (składa się z zaledwie ośmiu dwudziestominutowych odcinków), przez co wyjątkowo trudno się nim nacieszyć. Być może jednak sens miał być tego taki, że twórcy chcieli jedynie przetestować formułę i rozkręcić się w kolejnym sezonie. A przy pierwszym podejściu nikogo nie zmęczyć, jedynie zaintrygować.
Mankamenty, jakie w serialu dostrzegłem, związane są ze sferą wizualną. Zdjęcia są zbyt jasne i czyste, przez co kryje się w nich fałsz. Być może chodzi o przesadną ekspozycję świetlną, ale uwydatnia to liczne potknięcia charakteryzacji, która w dodatku, najpewniej, została także w postprodukcji zretuszowana. Kolory twarzy są zbyt mocne, zmarszczki wygładzone. Jakby było się czego wstydzić, jakby starość chciano ukryć. Mam wrażenie, że zarówno operator i oświetleniowcy, jak i spece od charakteryzacji, ale też ci, którzy odpowiedzialni byli za obróbkę cyfrową serialu, nie zrozumieli, że skumulowanie ich dobrych intencji może dać bardzo zły efekt. To niestety tworzy pewną niezręczną sztuczność, która stoi w kontraście do bardzo poczciwej i niewymuszonej formuły serialu.
Niemniej The Kominsky Method muszę uznać za pozytywne zaskoczenie. Ukrywająca się w treści metafora, traktująca aktorstwo i wcielanie się w role jako atrybuty życia, sprawdziła się w tej osobliwej historii o starości wyjątkowo dobrze. Pozostaje liczyć na więcej.