THE KOMINSKY METHOD. SEZON 2, czyli wielki powrót zgryźliwych tetryków
Gdy dochodzi do autorskich wizji osobistych dramatów, Netflix potrafi zjednać sobie najlepszych. Ricky Gervais, Aziz Ansari, w tym wypadku Chuck Lorre – to ludzie o pełnej samoświadomości i wrażliwości twórczej, którzy są bardzo odmienni w swoich stylistykach, ale łączy ich jedno: porządnie łapią widza za serducho. To serialowi mistrzowie, których produkty polecam każdemu, kto szuka czegoś… no właśnie, czego dokładnie? Myślę że ten tekst przybliży wam intencje ich większości tytułów i pokaże, dlaczego drugi sezon The Kominsky Method okazuje się jednym ze sprawniejszych follow-upów w ogóle.
Sandy Kominsky i Norman Newlander są podobno dalej tacy sami. No nie do końca, bo pierwsze odcinki nieco ich pozmieniały. Jeden kompletnie się zakochał i zaczął zmieniać swoje nieokrzesane zachowanie. Norman nadal walczy z niekontrolowaną agresją – wywołała ją tragiczna śmierć ukochanej żony (czujecie klimat After Life?). Pierwszego zamierza uspokoić pokora. W szczególności ta życiowa, która kolejnymi wypadkami w pełni zmaterializuje w nim pokłady odczuwania i zniweluje sztuczną warstwę arogancji. Drugiego ukoi miłość, która przybędzie znienacka. I to jaka! Utracona, przerwana, ale – nieoczekiwanie – na nowo kwitnąca, tak jakby rozpoczęta w tym samym momencie co wcześniej. A nie zapominajmy, że Norman był żonaty przez ostatnie pięćdziesiąt lat…
Drugi sezon The Kominsky Method to strzał w dziesiątkę; każda nuta zostaje zagrana w ten sam sposób co wcześniej, a nowe motywy jedynie poddają widza wrażeniu, że jest tu świeżo, że atmosfera jeszcze nie umarła śmiercią naturalną. Bohaterowie są tacy sami, ale nie przeszkadza to w tym, by nadal uczyć ich czegoś o życiu i zmieniać wyuczone przez lata zachowania. A wprowadzane przemiany nie stoją na przeszkodzie, by ten mariaż przewrażliwionych staruszków dalej dorzucał sobie kamyczki do ogródka. Przecież robią to już przez kilkadziesiąt lat, a ich soczystych rozmów słucha się jak najlepszych audycji radiowych. Dlaczego nagle mają przestawać ulegać swojemu, jakże kunsztownemu, nawykowi?
Są tu znane nam postacie, ale wprowadzono też nowe, które – o co nie jest trudno – wykazują się większą empatią niż Sandy i Norman. Madelyn (Jane Seymour) znała kiedyś Normana, ba, mieli nawet ze sobą romans. Dawne uczucie odżywa, wręcz wrze, a dla bohatera Arkina staje się pretekstem do pracy nad sobą, do walki z demonami (pozostałości po pierwszym sezonie) czy wstępem do rodzinnych podchodów, swoistą walką o odzyskanie kontaktu z pozornie niekochaną przez niego córką, Phoebe. Scenariusz okazuje się przychylny i dla córki Sandy’ego, Mindy, której wątek zostaje poszerzony o nową postać – przesympatycznego Martina (Paul Reiser), jej drugą połówkę. Niestety, ojciec nie podchodzi do osobnika hurraoptymistycznie, bo ten jegomość… jest w jego wieku. No i tak to się całkiem (źle) dzieje w państwie duńskim.
Jako komedia działa rewelacyjnie. Razi autoreklama niektórych produktów czy marek samochodowych, ale takie już chyba czasy – skądś pieniądze na tego typu seriale muszą się brać. Jedynie szkoda, że parę razy trafiają się żarty polityczne o wiadomej stronie, zbytnio nic do fabuły niewnoszące, żenujące, przy tym bardzo na wyrost. Pierwsza odsłona tego nie miała, była czysta jak łza i cieszył fakt, że właśnie taka jest. Zero perfidnego komentarza, zero politycznych pstryczków w nos. Aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy jest to autorski zabieg czy odgórny nacisk Netflixa. Wygląda to tak sztucznie, że aż razi. Niemniej jednak to poczciwa opowieść o dojrzewaniu w momencie, w którym jedyne, na co możemy sobie pozwolić, to walka o przetrwanie i zblazowane spoglądanie na nasze powolne niedołężnienie. Starość nie radość, mówili, ale ci dwaj potrafią na nowo odkrywać życie, nawet w tych podbramkowych sytuacjach.
Nic nowego, ale też nic złego nie dzieje się w tym serialu. To jak ten kultowy film, do którego wracamy po dziesięciu latach i z tą samą ekscytacją kibicujemy postaciom na ekranie. Alan Arkin? Klasa światowa, ale to Michael Douglas kradnie show. Pokazuje, co to znaczy być aktorem przez duże A, i swoją charyzmą pochłania widza na dzień lub dwa. Dajcie się objąć jego ramionom, po ośmiu odcinkach wyjdziecie mądrzejsi o parę myśli. I uśmiechnięci.