THE CROWN – SEZON TRZECI. Gdy zmiana obsady wychodzi serialowi na dobre
O brytyjskiej rodzinie królewskiej trzeba mówić albo dobrze, albo wcale. Kolejni twórcy zderzają się z dylematem, w jaki sposób przedstawić losy przedstawicieli rodu Windsorów, by zbliżyć się do prawdy, a jednocześnie nie urazić głowy rodziny, która mogłaby w jakiś sposób uprzykrzyć twórcy życie. Poza tym urzędująca od 1952 roku Elżbieta II to symbol, nie tylko narodowy, ale także popkulturowy, a jak wiemy, tego typu symboli kalać się nie powinno.
Przed takim dylematem stanął także Peter Morgan, twórca serialu The Crown, którego pierwszy sezon pojawił się w 2016 roku na Netflixie. Sposób przedstawienia panowania młodej królowej, granej przez Claire Foy, został ciepło przyjęty przez widzów na całym świecie. Jednakże w opinii piszącego te słowa to nie był dobry serial. Brakowało przede wszystkim przestrzeni na ludzkie emocje. Produkcja była zbyt koturnowa, usłużna wobec polityki pałacu Buckingham, żywcem wyjęta z PR-owych broszurek brytyjskiego rządu. Ponadto scenarzyści nie mogli się jeszcze zdecydować, w którą stronę poprowadzić fabułę. Stali w rozkroku między chęcią spojrzenia za kulisy życia rodzinnego Windsorów a przedstawianiem ich losów na tle ważnych wydarzeń historycznych. Z tego też względu, mimo dwudziestu godzinnych odcinków, sprawy natury politycznej zostały zaprezentowane po macoszemu, natomiast familijne perypetie trąciły nieznośnym, schematycznym gadulstwem o powinnościach wobec narodu, państwa, korony.
Wraz z nadejściem trzeciego sezonu zmienia się obsada. Na tronie zasiada już Olivia Colman, partneruje jej Tobias Menzies w roli księcia Filipa, zaś w niesforną siostrę Małgorzatę wciela się Helena Bonham Carter. Zapewne aktorzy nie mieli żadnego wpływu na kształt dialogów, lecz nie da się ukryć, że wraz z ich przyjściem doszło do transformacji całego przedsięwzięcia. Postacie ze scenariusza zostały nareszcie uszyte na miarę wykorzystujących je artystów, casting został doprawdy przeprowadzony perfekcyjnie, bez ani jednego pudła. Być może jest tak, że bohaterowie nareszcie zostali sprowadzeni do ludzkiej formy, a z ust zostały im wyjęte wyświechtane, quasi-szekspirowskie monologi o istocie władzy i trudzie obowiązków spoczywających na barkach władcy. Również sam tytuł – Korona – przestał ciążyć Netflixowej produkcji, bowiem twórcy odrzucili wielką narrację na rzecz drobnych, niemalże intymnych historii składających się na pełny obraz rodziny, która czerpie niebywałe frukta z powodu zajmowanych stanowisk, a jednocześnie cierpi, bo te same stanowiska wymagają od nich formuł, gestów i zachowań niemożliwych do nazwania „normalnymi”.
I tak Elżbieta II w wykonaniu Olivii Colman przestaje być wyrzeźbioną z reguł, kodeksów i powinności kamienną postacią, a przeistacza się w ciepłą, czasami zagubioną, starzejącą się panią, która mimo to nadal potrafi twardą ręką dzierżyć stery brytyjskiego okrętu. Już nie stoi na straży spiżowych zasad, potrafi je sprowadzić do ludzkiej miary i naginać w wyjątkowych okolicznościach. Co równie ważne, sama jej postać zostaje momentami wyraźnie przesunięta na dalszy plan. Królowa przestaje być w centrum zainteresowania twórców, ustępując pola innym członkom rodziny. Jest zawsze tam, gdzie być powinna, lecz tym razem nie gra pierwszych skrzypiec, co również wyszło produkcji na dobre.
Na czoło wysuwają się trzy osoby kluczowe dla życia Elżbiety – mąż Filip, syn Karol i siostra Małgorzata. To im scenarzyści poświęcają znacznie więcej czasu, próbując zrozumieć, jak żyje się tym osobom w cieniu Korony. Badają, na ile bliskość tronu wpływa na ich decyzje, na przykład je ograniczając, a na ile wykorzystują oni swoje położenie do realizacji marzeń i pragnień. Menzies w roli małżonka jest doprawdy wyśmienity. Często złośliwy, zwłaszcza w stosunku do bratowej, rozumie istotę zajmowanej przez niego pozycji, co jednak nie chroni go przed kryzysami, również egzystencjalnymi. Tymczasem Małgorzata podąża drogą wytyczoną w poprzednich dwóch sezonach, będąc jeszcze bardziej znerwicowaną, zagubioną kobietą. Grająca ją Helena Bonham Carter ujmuje sprośnym poczuciem humoru, ale potrafi także docisnąć gaz do dechy, by oddać szaleństwo postaci uwikłanej w toksyczne relacje z mężczyznami.
Zaskakuje sposób przedstawienia księcia Karola (Josh O’Connor). Twórcy, zwłaszcza przedstawiając jego konflikt z matką, ewidentnie stoją po stronie młokosa, z sympatią spoglądając na jego nieśmiałe miłostki, zarówno do kobiet, jak i poezji oraz teatru. Następca tronu niby buntuje się przeciwko woli władczyni, lecz tak naprawdę w pełni wykonuje jej rozkazy, czasami tylko delikatnie przesuwając granicę tego, co wolno mu zrobić. Poświęcony mu epizod związany z mianowaniem na księcia Walii jest subtelny w przekazie, naznaczony młodzieńczym idealizmem oraz wiarą w to, że dwa zwaśnione narody mogą złączyć się pod wspólnym sztandarem. Skoro jednak scenarzyści robią z niego takiego niewinnego, pragnącego jedynie wolności chłopaka, to powstaje pytanie, w jaki sposób zostanie przedstawiona późniejsza relacja z małżonką i matką jego dzieci, Dianą Spencer.
Naturalnie The Crown nadal olśniewa perfekcją wykonania. Peter Morgan po raz kolejny zaprasza widzów do świata pełnego przepychu, cudownych dworków, przestronnych zamczysk, ale także, zwłaszcza pod koniec sezonu, wkrada się na imprezy dalekie od szlacheckich wieczorków. W najnowszej odsłonie serialu coraz bardziej daje się odczuć klimat nadchodzących zmian, które dosłownie przeorają nowoczesne społeczeństwa na płaszczyźnie obyczajowej. Produkcja Netflixa wychodzi z salonów, by przyjrzeć się rzeczywistości nadal bogatych ludzi, lecz już wyswobodzonych z pęt konwenansów i powinności wobec rodu oraz ojczyzny.
To zaskakujące, jak wiele interesujących tematów udało się scenarzystom umieścić na przestrzeni dziesięciu odcinków. Dzięki uwolnieniu się od chęci opowiadania na temat istotnych wydarzeń politycznych przedstawiane historie dotyczą bardziej spraw lokalnych, silniej działających na wyobraźnię oraz emocje. Wzorem mistrzów w tym fachu Morgan opowiada o Wielkiej Historii przez pryzmat jednostek. Nie potrzebuje analiz historycznych, wystarczy mu odpowiednie zarysowanie konfliktu, na przykład między premierem Haroldem Wilsonem a Elżbietą, by w pełni oddać cały charakter omawianej sprawy. Zresztą wspomniana powyżej relacja to także jeden z mocniejszych punktów trzeciego sezonu. Wystarczyło pokazać znajomość osób odległych światopoglądowo, by skutecznie zaprezentować, czym jest służba państwu. Niepotrzebne było ponowne sięganie po wielkie słowa.
Być może wiele osób, ze względu na zmianę obsady, spodziewało się delikatnej zmiany tonacji całego widowiska, lecz z trudem dało się przewidzieć taką rewolucję. Z laurki ku czci Elżbiety II The Crown stało się w trzecim sezonie pełnokrwistym dramatem o ludziach na szczytach władzy. Tym bardziej warto czekać na czwartą odsłonę serialu, kiedy to na scenie pojawią się dwie silne kobiety – Margaret Thatcher oraz Diana Spencer – które odcisnęły na społeczeństwie brytyjskim niezwykle silne piętno.