SIŁY KOSMICZNE. Jarmarczny kosmos twórców BIURA
Wielkie przedsięwzięcia potrzebują wszelakich rozwiązań. Jedno z nich przedstawiają twórcy najnowszej kosmicznej komedii ze Steve’em Carellem i Johnem Malkovichem w rolach głównych. Ci dwaj aktorzy muszą sprostać wyzwaniu i polecieć w kosmos, aby wygrać ten międzynarodowy wyścig. Program kosmiczny w wizji Grega Danielsa jawi się jako inicjatywa pełna nieścisłości, na które autor kieruje swoje szydercze spojrzenie, znane nam już z Biura i Parks and Recreation. Bazuje na swoich sprawdzonych metodach, wprowadza nieco udoskonaleń, a efektem końcowym jest uroczy, schematyczny miszmasz, który w jednym odcinku potrafi wołać o pomstę do nieba, by w następnym zaserwować lekkostrawne danie, nie tylko niekaloryczne, ale i pełne witamin – co więcej, bardzo smaczne. To serial, który przesadził z liczbą pomysłów, jak również (prawdopodobnie) czerpał z listy tych nietrafionych. Możemy jednak być dla niego łaskawi. Jeśli nie odstawimy Sił kosmicznych po pierwszych odcinkach (na rzecz ósmego sezonu naszego ulubionego serialu), mogą okazać się całkiem wdzięcznym doświadczeniem. Nierzadko niestrawnym, ale takim, które zostanie w nas odrobinę dłużej niż typowa masówka produkowana przez Netfliksa. Bo skandalicznie nietrafiona satyra miesza się tutaj z projektem tworzonym z miłości do życia i relacji międzyludzkich.
Jeśli różnica między Biurem i Parks and Recreation jest jak ta między NASA a SpaceX, to najnowsza produkcja Danielsa należy do znacznie niższej ligi. I choć nie jest to poziom polskiego pełnomocnika ds. kosmicznych, może łatwiej ją będzie umiejscowić na pozycji Rocket Lab (lub gdzieś niżej). 10-odcinkowe Space Force bierze na warsztat wszelakie patologie związane z funkcjonowaniem amerykańskich sił kosmicznych. Wstępnym przytykiem dla ich działań staje się dla Danielsa umiejscowienie Marka Nairda (o Carellu za chwilę) w roli głównodowodzącego generała. Jest to dla serialu zarazem interesujący punkt wyjścia i nieczysty cios w potylicę. Z jednej strony to całkiem sprawna przenośnia, jako że postać Nairda to człowiek niemający żadnego pojęcia o otaczającej go nauce i technologii, który staje się tzw. przywódcą z przypadku (czyżby nawiązanie do standardowej, bezpodstawnej krytyki odnoszącej się do Elona Muska?). Nikt dokładnie nie wie, jakim cudem znalazł się na tym miejscu, ujęcia z pierwszego odcinka pokazują nam, jak (jakimś cudem) awansował na to miejsce, a jego umiejętności ograniczają się do zjednywania sobie personelu oraz dbania o jego często upadające morale. Dlaczego przenośnia? Ponieważ Naird jest prawdopodobnie niczym najzwyklejszy widz, oglądający Siły kosmiczne jako naukowy laik, zapewne wolący się wyluzować, niż obejrzeć kolejną odsłonę programu Neila deGrasse’a Tysona. To łamanie pewnej powszechnej konwencji, przekraczanie granicy między ekranem a oglądającym, pozwalające mu wejść w świat przedstawiony i na swój sposób utożsamiać się z rolą wyznaczoną dla postaci Steve’a Carrella. Dzięki temu wszystko, co trudne i niezwykłe, zostaje przedstawione w jak najprostszy, często karykaturalno-niepoważny sposób.
Dla kontrastu wyeksponowanie Nairda jako generała bagatelizującego wiedzę astrofizyczną okazuje się nie tylko frustrujące, ale również pretensjonalne. Dopisanie szefowi łatki ignoranta w Biurze, gdzie Carell grał koordynatora firmy papierniczej (co samo w sobie było abstrakcyjne), działało, bo łączyło się z groteskową codziennością serialu. Natomiast przejście do tak kosmicznie (!) ważnego tematu wiąże się z koniecznością uwzględnienia zasad, którymi rządzą się naukowe przedsięwzięcia. I tutaj pojawiają się pierwsze schody, bo Carell wciela się w alternatywną wersję Michaela Scotta. Nie jest taki sam – więcej w nim empatii, przeżywa problemy osobiste, a do przedstawionych wydarzeń podchodzi z emocjonalnym rozgoryczeniem. Jednak nie dajcie się zwieść, Steve gra Nairda z tą samą manierą; z lekka moduluje głos, by widz nie dał się nabrać na aktorską zmyłkę, jednak cała reszta zdaje się nad wyraz podobna. Gdy dostaje swoje odcinkowe pięć minut, wydawać się może, że jest jednym z tych niepasujących elementów układanki. Gdy Carell szarżuje, jego postać razi, mierzi, bowiem wydaje się jakby żywcem doklejona w Photoshopie, kompletnie oderwana od obrazowanej rzeczywistości. Tak było też w przypadku Michaela Scotta, jednak o ile burzenie codziennej rutyny wpisywało się w konwencję Biura, o tyle w Siłach kosmicznych Naird staje się kimś w rodzaju natrętnego klauna, który ma za zadanie rozśmieszać, ale i to mu nie do końca wychodzi. Wiele tekstów generała zostało mizernie napisanych, tak jakby twórcy uważali się za jakichś bogów humoru, przeświadczonych o wspaniałości swoich żartów (które wcale takie nie są). Humor często jest nieudolny i podobny do tego przedszkolnego. Pomimo faktu, że Siły kosmiczne nie są w pełni drugim Biurem, bardzo łatwo zauważyć podobieństwa.
Na korzyść serialu przemawiają: szalenie perfekcyjny John Malkovich (wręcz aktorski absolut!), swobodna dynamika opowieści i… kolejne autorskie zażalenia atakujące dobre imię serialu Danielsa. Dr Adrian Mallory dzięki Malkovichowi jest kompletnym przeciwieństwem Nairda; i choć niekonwencjonalny, frywolny, diabelsko dosadny, staje się jego twardo stąpającym po ziemi towarzyszem przygody. Każdy gest, wypowiadane słowa, ruchy ciała świadczą o narastającej frustracji Mallory’ego, o tym, jak bardzo nienawidzi panującego tam porządku i biurokracji, ale i jak dużo zrobiłby dla nauki i projektu, w którym obaj uczestniczą. Praktycznie za każdym razem konfrontuje się z Nairdem, a ich rywalizacja, wynikająca z odmiennych kierunków myślowych (konserwatywny cynizm kontra naukowy empiryzm), wyzwala nowe pokłady emocji i kolejnych pomysłów. To również spora dawka naprawdę porządnego aktorstwa, bo ta dwójka tworzy (o dziwo) udany bromance, w którym nieustannie zachodzą wybuchowe reakcje chemiczne. W końcu przecież przeciwieństwa się przyciągają!
Sama historia odznacza się poprawnie rozpisaną żywiołowością, porusza sporo zróżnicowanych kwestii (z reguły dość standardowych – rodzina, przyjaźń, pokonywanie własnych słabości), potrafi być całkiem plastyczna – tak, to wszystko są plusy. Aczkolwiek bez problemu można by wykreślić kilka odcinków czy samych wątków, nie tyle banalnych, co pełniących rolę swoistych zapychaczy wypełniających 10-odcinkowy kontrakt na pierwszy sezon. Nieraz pozostaje szukać przycisku przyśpieszenia odtwarzania czy wręcz przewijania o kilka minut. Nie pomaga również ekspozycyjny chaos – wprowadzenie leży, prezentacja bohaterów tym bardziej; wielu z nich jakby lawiruje w tym świecie bez większej potrzeby, by tylko na siłę wciskać komiczne momenty (afrontem dla widza jest postać Bena Schwartza, który nawet się nie wysila i leci na tzw. autopilocie, grając kopię swojego Jean-Ralphia z Parks and Recreation). A gdy przychodzi do ilustrowania przeskoków czasowych czy niektórych zagrań fabularnych, twórcom nieśpieszno do tłumaczenia pewnych faktów. Jest to rzecz jasna świadome, bo dają sobie na wszystko czas, nawet gdy będzie trzeba coś wyjaśnić w przyszłym sezonie. Są spokojni i pewni sukcesu, jednak ten brak narracyjnej jasności może stać się dla widza katorgą.
Brakuje bardziej rozbudowanej oryginalności, tego pierwiastka, który pozwoliłby Danielsowi wyjść poza własne ograniczenia. A są nimi pozostałości z poprzednich projektów i usilna chęć dorównania swojemu magnum opus. Jeśli godzimy się na takie warunki i traktowanie, możemy spokojnie polecieć w kosmos. W razie wątpliwości co do lotu zawsze pozostaje nam obserwowanie perypetii załogi Crew Dragon. Podobno kolorowa fikcja nie zastąpi nam nieco wyblakłej rzeczywistości. Koniec końców coś w tym jest. Markowi Nairdowi równie daleko do Elona Muska, co Siłom kosmicznym do satyry.