Serialowe uniwersum. Święta po brytyjsku

Krok po kroku, krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku idą święta, idą święta… Cóż, prawdę mówiąc, nigdy nie lubiłam świąt. Nie dość, że dużo roboty i zawracania głowy z powodu trzech dni, to jeszcze moje urodziny wypadają tuż przed Bożym Narodzeniem. Tyle dobrego, że przerwa świąteczna w szkole albo na uczelni trwała zawsze ze dwa tygodnie i mogłam wykorzystać ten czas na nadrabianie zaległości serialowych.
Póki oglądałam wszystko ciurkiem (teraz się to fachowo nazywa binge watching), nie bardzo zwracałam uwagę na takie drobiazgi, jak data pierwszej emisji. Przez skandalicznie długi czas nie zarejestrowałam faktu, że sporo seriali przygotowuje specjalne odcinki, które emituje się w grudniu jako świąteczne. Zauważyłam to dopiero kiedy zaczęłam nie tylko bardziej selekcjonować to, co oglądam, ale też oglądać to na bieżąco – i okazało się, że nawet tutaj podejścia są różne.
Amerykanie, ponieważ ich seriale liczą sobie w sezonie zazwyczaj dwadzieścia parę odcinków, jeśli przygotowują wydanie świąteczne, emitują je tydzień, dwa przed Bożym Narodzeniem, a potem następuje przerwa i serial wraca w styczniu. Z motywami bywa różnie, bo trzeba trzymać się jednak gatunku danej produkcji i nie wychylać się poza określone ramy – na przykład, jeżeli oglądamy serial kryminalny, ofiarą będzie pewnie ktoś przebrany za świętego Mikołaja, ewentualnie wśród podejrzanych znajdzie się wielbiciel, żeby nie powiedzieć maniak, świąt (Kości miały parę naprawdę obrzydliwych pomysłów). Z mojego doświadczenia wynika jednak, że niezależnie od gatunku scenarzyści lubią posłużyć się następującym, ogólnym schematem: akcję trzeba rozpocząć w dniu wigilii albo dzień wcześniej, skłócić wszystkich bohaterów ze sobą, najlepiej z powodu pracy lub innych obowiązków służbowych, a potem pogodzić ich w ostatniej chwili, tak żeby zdążyli razem usiąść przy suto zastawionym stole – kto i kiedy to wszystko gotował, skoro oni byli zajęci sprzeczaniem się? – połamać się opłatkiem i pośpiewać kolędy, podczas gdy kamera nostalgicznie oddala się od nich, najlepiej przez okno, żeby pokazać dekoracje i sypiący na zewnątrz śnieg.
Brytyjczycy przyjęli zupełnie inną strategię – która mi też bardziej odpowiada, jeśli chodzi o ścisłość. Ich seriale liczą zazwyczaj maksymalnie koło dwunastu, trzynastu odcinków, więc emisja takiego krótkiego sezonu raczej nie zazębia się ze świętami. Więc skoro większość osób i tak spędza Boże Narodzenie przed lub przy telewizorze, to dlaczego by nie pokazać – na przykład w pierwszy dzień świąt – jakiegoś specjalnego, pojedynczego odcinka, zamiast tłuc co roku w kółko te same filmy?
Najbardziej reklamuje się chyba Doktor Who, który potrafi być dosyć nieregularny, jeśli chodzi o emisję normalnych, dwunastoodcinkowych sezonów, ale od 2005 roku co święta sumiennie dostarcza fanom nową, pojedynczą historię, zazwyczaj też trochę dłuższą. Jako serial science fiction ma też większe możliwości – scenarzyści inspirowali się, wprawdzie luźno, ale jednak, Lwem, czarownicą i starą szafą C. S. Lewisa czy Opowieścią wigilijną Charlesa Dickensa. Oglądając The Snowmen z 2012 roku, można się też poważnie zastanawiać, czy ktoś nie przedawkował filmów Tima Burtona…
Takie świąteczne odcinki rządzą się zresztą trochę innymi prawami – zdecydowana większość z nich jest napisana w taki sposób, by widz, który nie ma regularnego kontaktu z Doktorem Who, mógł go sobie swobodnie obejrzeć. Lubię te świąteczne historie Doktora Who – nawet te słabsze – przede wszystkim dlatego, że nie eksploatują drastycznie schematu, o którym wcześniej pisałam. Święta to pretekst, dodatek do fabuły, rzadziej motyw przewodni, a ponieważ to serial science fiction, scenarzyści mogą sobie pozwolić na pobawienie się konwencjami i wyłapywanie nawiązań, mniej czy bardziej oczywistych, sprawia mi dużą radość.
Okres świąteczno-noworoczny będzie się prawdopodobnie wielu osobom kojarzyć z Sherlockiem. Drugi i trzeci sezon zaczynały emisję pierwszego stycznia; chociaż oczywiście z dwuletnim przeskokiem, bo przecież świat by się skończył, gdyby kolejny sezon Sherlocka udało się nakręcić szybciej. W styczniu jeszcze tego roku można było obejrzeć Upiorną panną młodą – i to nawet w kinach, jeśli ktoś chciał – a w styczniu już przyszłego roku, po trzyletniej przerwie, czwarty sezon, i kto wie, czy nie ostatni.
Prawdę mówiąc, od tego roku święta prawdopodobnie będą mi się bardziej kojarzyć z morderstwami niż z Doktorem Who czy Sherlockiem. W 2015 roku BBC wyemitowało trzyodcinkową miniserię And Then There Were None, napisaną na podstawie książki Dziesięciu murzynków (później tytuł zmieniono na I nie było już nikogo) autorstwa Agathy Christie. Produkcja – swoją drogą świetnie obsadzona: między innymi Sam Neill, Aidan Turner, Charles Dance, Miranda Richardson – odniosła sukces i BBC zdecydowało, że co święta będzie pokazywać adaptacje wybranych dzieł Christie. Póki co zaplanowano siedem, a dwuodcinkowe The Witness for Prosecution (polskiego tytułu brak, ale prawdopodobnie Świadek oskarżenia ze względu na taki właśnie polski tytuł opowiadania Christie) będzie wyemitowane kolejno 26 i 27 grudnia. W marcu tego roku ITV wypuściło właściwie film, nie odcinek, Maigret zastawia sidła na podstawie powieści Georges’a Simenona o tym samym tytule; do kompletu w te święta ukaże się Maigret’s Dead Man na podstawie noweli Maigret et son mort (polskiego tytułu również brak). A w obu rolę komisarza Maigreta powierzono… Rowanowi Atkinsonowi. Dla mnie do świątecznego zestawu seriali do obejrzenia dołącza – niestety mało znana w Polsce – produkcja Jonathan Creek z Alanem Daviesem w roli nietypowego detektywa.
Innymi słowy, Brytyjczycy wiedzą, jak się bawić – im więcej trupów, tym lepsze święta…