PENNY DREADFUL: MIASTO ANIOŁÓW. W Los Angeles też byli naziści
Niewiele osób spodziewało się, że po dość szybkim zakończeniu emisji Penny Dreadful seria ponownie zagości w ramówce stacji Showtime. Co zaskakujące, jednak do tego doszło, ale z drobną korektą – zamiast wiktoriańskiej Anglii twórca John Logan postanowił pokazać widzom Los Angeles tuż sprzed II wojny światowej.
Podobne wpisy
Fabuła serialu Penny Dreadful: Miasto Aniołów oscyluje wokół ostatnich spokojnych chwil sprzed wybuchu ogólnoświatowego konfliktu. A jednak stwierdzenie “spokojnych chwil” jest użyte zdecydowanie na wyrost, jako że światu przedstawionemu daleko do miejsca, w którym chciałoby się funkcjonować. Los Angeles jest miastem pełnym skorumpowanych polityków-hipokrytów, rasistowsko nastawionych mieszkańców, a także religijnie natchnionych kaznodziejów, którzy za wszelką cenę próbują wszem wobec głosić Słowo Boże. Gdyby jeszcze tego było mało, po ulicach amerykańskiego miasta przechadza się grana przez Lorenzę Izzo personifikacja śmierci Santa Muerte (mimo wszystko pozytywnie nastawiona do wyznawców) oraz jej demoniczna siostra (Natalie Dormer), która nie cofnie się przed niczym, by wprowadzić chaos i zniszczenie.
Akcja rozwija się wielotorowo. Scenarzyści skupiają się na początkującym policjancie Tiago (Daniel Zovatto), którego latynoska krew nie jest akceptowana przez współpracowników, za wyjątkiem partnera żydowskiego pochodzenia. Jednocześnie przedstawiany jest wątek niemieckiego imigranta (Rory Kinnear), który w składziku trzyma nazistowskie proporce. Kryminał miesza się z melodramatem, dramat społeczny z elementami nadprzyrodzonymi, a to wszystko dzieje się w rozgrzanym do czerwoności, nie tylko z powodu słońca, mieście. Wystarczy ledwie iskra, by doszło do rozruchów na tle rasowym i klasowym. Los Angeles to tygiel różnych kultur, których przedstawiciele nie są w stanie się ze sobą w jakikolwiek sposób porozumieć.
Niestety, wysoka liczba poruszanych zagadnień nie idzie w parze z jakością. Momentami bardzo brakuje klarowności, o czym ten serial ma w swej istocie być. Choć na pierwszy plan wysuwają się wspomniane wyżej wątki rasowe, to zbyt często fabuła zbacza na manowce. Powstaje przez to uczucie, jak gdyby twórcy chcieli zaprezentować całą wiedzę, jaką zdobyli na temat tamtych czasów w trakcie researchu, co nie wyszło całości na dobre. Warto docenić niektóre z tych elementów – jak na przykład pokazanie kontrkultury pachuco, tj. osób pochodzenia meksykańskiego urodzonych w USA, ubierających się w charakterystyczny sposób w kontrze do polityki asymilacyjnej władz – niemniej jednak akcja była rozwodniona takimi wtrąceniami zbyt często, by mogła trzymać w napięciu.
Najlepiej to widać na przykładzie zabójstwa czterech osób, od którego zaczyna się “właściwa” akcja serialu. Entourage i kontekst wskazują na Latynosów jako na sprawców. Miejsce zbrodni jest niczym scena teatralna, na której pieczołowicie ustawiono martwych aktorów. Jednakże wraz z kolejnymi minutami śledztwo schodzi na dalszy plan. Para głównych detektywów niby poszukuje sprawców, ale w międzyczasie angażuje się w tyle różnych przedsięwzięć, że finalnie odsłonięcie tożsamości sprawcy jest już całkowicie bez znaczenia. Owa historia nie miała wpływu na całokształt sezonu, który podryfował już w zupełnie innym kierunku. Po raz kolejny, tym razem odrobinę nieudolnie, postawiono na morderstwo jako na wabik, by widzowie nadal czekali przed ekranami na odkrycie, kto jest za nie odpowiedzialny.
Naddatek metafizyczny również pasuje do całości niczym kwiatek do kożucha. Niby kilka odsłon postaci granej przez Dormer spaja całkowicie różnych bohaterów i ich wątki, niemniej jednak wydaje się, że w ostatecznym rozrachunku ten zabieg – podrzucenia demonów do prawdziwego świata – okazał się nietrafiony. Jeśliby bowiem przeprowadzić analizę motywacji protagonistów, mogłoby się okazać, że wielu z nich postępowałoby lepiej, gdyby nie pokusy szeptane do ucha. Rzecz w tym, że to zdejmuje część odpowiedzialności z osób popełniających zło. W tym kontekście ich zachowania często nie wynikają z popędów ani chciwości, lecz z obecności sił nieczystych. Odebranie wolnej woli złoczyńcom i zrobienie z nich jedynie kukiełek w rękach demona nie było raczej zamiarem twórców, którym, jak przynajmniej można wywnioskować z przedpremierowych zapowiedzi, chodziło raczej o pokazanie nieznanego epizodu z losów Miasta Aniołów, gdy naziści nie byli jednoznacznie krytykowani, a rasizm był powszechnym zjawiskiem.
Penny Dreadful: Miasto Aniołów ma sceny godne zapamiętania, ale składa się także z elementów, o jakich chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Co najgorsze, ogląda się to wszystko “na chłodno”, bez emocjonalnego zaangażowania, bez nachalnej potrzeby poznania dalszych perypetii obserwowanych bohaterów. Warto docenić twórców za kwestie techniczne, lecz chciałoby się dostać spójniejszą historię zamiast rozlazłej próby totalnego przedstawienia całej rzeczywistości sprzed wybuchu II wojny światowej.