MY, DZIECI Z DWORCA ZOO. Narkomania i prostytucja nieletnich w pluszowym wydaniu
Jeżeli młode osoby poszukują serialowych historii, z których bohaterami mogliby się utożsamić, a na podstawie ich losów poznać kilka tajemnic dotyczących trudów życia, to na pewno nie powinny sięgać po najnowszą wersję My, dzieci z dworca Zoo.
Podobne wpisy
Zanim przejdę do zrecenzowania serialu, muszę wyznaczyć sobie pole działania: jako że nie wiążą mnie żadne sentymentalne zaszłości z książką, na podstawie której zrealizowano ośmioodcinkową produkcję, zaś w późniejszym terminie odniosę się do filmu zrealizowanego w 1981 roku, w niniejszym tekście pochylę się tylko nad serialem. Nie będzie porównań, poszukiwania podobieństw oraz różnic między tymi trzema tekstami kultury. Traktuję serial jako samoistne dzieło oderwane od korzeni, zwłaszcza że twórcy poprzez wykorzystanie konkretnej estetyki ewidentnie wpisują się w zupełnie inny nurt, stylistykę oraz tematykę aniżeli literacki pierwowzór. Skoro My, dzieci z dworca Zoo roku 2021 miało być nowoczesną reinterpretacją pewnych wątków podjętych lata temu, tak też zostaną potraktowane – jako całkowicie nowa historia.
Niemiecka propozycja od samego początku zaskakuje. Losy szóstki przyjaciół pochodzących z różnych klas społecznych zostają zaprezentowane w chaotyczny sposób, obraz jest nasycony wyrazistymi barwami, a na dodatek w kluczowych momentach twórcy podrzucają nowoczesne piosenki niczym emocjonalne pomosty między dzieciakami z lat 70. XX wieku a współczesnymi widzami. Ma być dynamicznie i z rozmachem, a po czasie okazuje się, że jest bardzo wtórnie – podobną estetykę do bólu eksploatują produkcje ze stajni Netfliksa i HBO.
Na papierze podejmowana przez Niemców tematyka jest kontrowersyjna: oto nieletnie osoby w pogoni za hedonistycznymi uciechami oddają się w ramiona narkotycznego nałogu, a że w pewnym momencie brakuje im pieniędzy na kolejne działki i nałóg nie pozwala o sobie zapomnieć, wychodzą na ulice, by sprzedawać swe ciała starszym mężczyznom. Najpierw używki służą im do ucieczki przed berlińską szarzyzną, apodyktycznymi rodzicami, nudną szkołą i brakiem zawodowych perspektyw, lecz później stają się paliwem, bez którego nie są w stanie w jakikolwiek sposób funkcjonować.
Oczywiście najwięcej czasu scenarzyści poświęcają Christiane (Jana McKinnon), jej poszukiwaniom miłości, radzeniu sobie z zachodzącym rozłamem między matką a ojcem, wreszcie – przekształcaniu się z cichej dziewczyny z odważnie ubierającą się nastolatkę. Reszta przyjaciół wypada już mniej interesująco, twórcy nie za bardzo angażują się we wnikliwsze przedstawienie ich psychologii oraz motywacji. Na uwagę zasługuje jedynie Stella (Lena Urzendowsky) z powodów, o których napiszę pod koniec tekstu. Na razie pozostaje stwierdzić, że różnice między bohaterami rzadko są wyczuwalne, mimo że wspomina się o odmiennym pochodzeniu i podejściu do rzeczywistości.
Seanse kolejnych odcinków My, dzieci z dworca Zoo wywołują, zapewne niezamierzone, poczucie dysonansu, którego nie sposób się pozbyć aż do ostatniej minuty serii. Oto scenarzyści serwują koktajl z widowiskowych imprez, które niby mają świadczyć o eskapistycznej ucieczce przed dorosłością. Pokazują efekty zażywania narkotyków, jednak nigdy nie robią tego dosłownie, jak gdyby pewne obrazy mogłyby wywołać kontrowersje. Z jednej strony mówi się o prostytucji nieletnich, ale prawie nigdy jej nie pokazuje, serial zresztą prawie w ogóle jest pozbawiony scen seksu, ale w innych aspektach bohaterowie są traktowani niczym dorośli. Nastolatki palą przy rodzicach i na ulicy papierosy, ubierają się wyzywająco również do szkoły, a dorośli nigdy nie kierują z tego powodu pod ich adresem żadnych uwag. Wprawdzie nigdy nie żyłem w Berlinie, zwłaszcza ponad 40 lat temu, ale żyłem w Warszawie na początku XXI wieku i wiem, że wtedy takie zachowania byłyby od razu napiętnowane przez starszych. Młodzi ukrywali się, gdzie mogli, z paleniem papierosów, tymczasem bohaterowie niemieckiej produkcji bez problemu przechadzają się po Berlinie, nie tylko na tytułowym dworcu, ba, nawet wydmuchują dym w twarz rodzicom, a oni nie widzą w tym nic złego.
Nie byłoby problemu, gdyby tylko w wyżej wymienionym aspekcie powstawał zgrzyt. Sęk w tym, że scenarzyści w wielu momentach lekkomyślnie podchodzą do zasad prawdopodobieństwa w świecie przedstawionym. Bohaterowie są biedni, ale mają ciuchy niczym z reklam odzieżowych sieciówek. Buntują się, ale nie zawsze do końca wiadomo przeciwko czemu. Mam wrażenie, że My, dzieci z dworca Zoo to pluszowo-rebeliancka opowieść doby Instagrama, kiedy to opowiadanie o wszelkiego rodzaju patologiach jest na porządku dziennym, ale nie można zbyt wiele pokazać, żeby broń Boże nikogo nie urazić. Oglądanie ma sprawiać przyjemność, choćby perwersyjną, a nie być ością w gardle wprawiającą w zły nastrój. Niemiecki serial nie jest żadną aberracją ani awangardą, lecz znakomicie wpisuje się w mainstreamowy trend przyciągania widzów do seansu kontrowersyjnymi tematami przy jednoczesnym ukazywaniu ich w sposób delikatny, by nie siać zgorszenia. Efektem tego jest stworzenie obrazu kolorowego, atrakcyjnego pod względem wizualnym, dla którego nie ma przeciwwagi w postaci drastycznego ostrzeżenia przed konsekwencjami sięgania po narkotyki.
Tak na marginesie, najlepiej to zresztą widać przy okazji omówienia sposobu wykorzystania nazwiska Davida Bowiego w tej produkcji. O ile dla pewnego pokolenia Bowie był zaczynem buntu wobec mieszczańskiego stylu życia, o tyle w serialu z XXI wieku jego nazwisko jest tylko wypłowiałym emblematem, wytrychem, z którego nic nie wynika, bowiem w scenie wycieczki na jego koncert muzyka już w ogóle się nie liczy, a na plan pierwszy wysuwa się dynamicznie i atrakcyjnie zmontowana ucieczka bohaterów przed ochroną.
Za wyjątkiem jednego epizodu scenarzyści w dość komicznie obrzydliwy sposób puentują rozwijane wątki, zwłaszcza w kontekście losów wspomnianej wcześniej Stelli. Oto najpierw wykorzystywana przez wąsatego właściciela sklepu zoologicznego dziewczyna trafia na ulicę, gdzie prostytuuje się za małe pieniądze, aż w końcu trafia do więzienia. Tam staje się feministką, dowiaduje się, dlaczego proletariat jest klasą uciskaną, po czym zostaje neoliberalną burdelmamą czerpiącą zyski z nierządu innych nieletnich. Sam rozwój bohaterki nie śmieszy, bardziej fakt, że twórcy w żaden sposób tego nie komentują, nie opatrują niezbędnym przypisem, lecz pozostawiają widzowi do oceny, co niby jest dobrym posunięciem, lecz w kontekście wykorzystywanej przez nich estetyki kolorowego anarcho-blichtru – niezwykle ryzykownym i niepotrzebnym.
Zamiast syfu jest plusz, zamiast pesymizmu – smutaśna komercja. Scenarzyści My, dzieci z dworca Zoo podążają po linii najmniejszego oporu, serwując przygnębiające tematy w atrakcyjny sposób, ale w tego typu zwierciadle obecnie młoda osoba nie ma prawa się w jakikolwiek sposób przejrzeć. Skoro zabrakło próby zrozumienia, dlaczego bohaterowie zdecydowali się na ucieczkę przed codziennością, to na ekranie pozostały jedynie imprezki i narkotyki. Bo wykorzystywanie seksualne, tak ważne w kontekście fabuły, zostało wyrugowane na margines, byle tylko nie zafundować nikomu bolesnych wspomnień z seansu.