MAŁY ZGON. Ale spora intryga
To serial Juliusza Machulskiego, który nie jest komedią – trzeba to zaznaczyć na samym początku, zanim ktokolwiek się rozczaruje, że co chwilę nie ma wybuchów śmiechu ani spazmatycznie zabawnych cytatów, które będą śmigały do znudzenia po ulicy na długo po premierze. Nie żeby reżyser znany był tylko z wyznaczników tego gatunku, ale Mały Zgon to pełnoprawny kryminał, swoiste połączenie mystery crime z odrobiną zagmatwania, którym lubi pobawić się Christopher Nolan. Przebija się przez to bardzo dużo soczystego Machulskiego, szczególnie w rolach drugoplanowych, będących komediowym oddechem, ale po dwóch pierwszych odcinkach widać, że jest to mięsisty kryminał, który bawi się konceptem wyjściowym.
A ten natomiast pozwala pobawić się aktorom. Fabuła bowiem jest czymś, czego nie chcielibyśmy przybliżać widzowi przed obejrzeniem pierwszego odcinka. Trzeba wiedzieć, że bohaterem produkcji jest postać grana przez Piotra Grabowskiego, a raczej – dwie postacie. W wyniku dziwnego (mam nadzieję, że nieprzypadkowego, co może okazać się w późniejszych odcinkach) zrządzenia losu dyrektor więzienia zamienia się miejscami z gangsterem objętym programem ochrony świadków. I tyle dwie osoby wiedzą o tej zmianie – właśnie oni. W tym momencie zaczyna się coś, co przykrywa drobne mankamenty pierwszych odcinków, a pozwala z zainteresowaniem czekać na następne – popis aktorski Grabowskiego.
Mały Zgon wydaje się serialem, który opiera się bardzo mocno na koncepcie zamiany ról oraz motywie fish out of water. Zapowiedź kluczowych dla fabuły odpowiedzi może być niesatysfakcjonująca, ale pierwsze dwa odcinki mają w sobie na tyle dużo pewności reżyserskiej oraz obsadowej, że wierzymy w zasadność rozpoczętych wątków. Zresztą motyw przewodni jest wciąż obecny, ale to nie on wypełnia 50-minutowe odcinki, tylko galeria barwnych postaci. Zabawa polega tutaj na konfrontowaniu dwóch niby podobnych światów, a tak naprawdę – zupełnie różnych. Z jednej strony mamy rzeczywistość drobnych rzezimieszków, długów karcianych i przygłupich gangsterów, a z drugiej – bezwzględnych morderców i międzynarodową aferę narkotykową.
Grabowski gra postacie, które poruszają się po obu tych sferach, i trzeba przyznać, że robi to świetnie. Jedna wersja, którą gra, jest płaczliwa, ale nie w przerysowany i komediowy sposób, a druga – bezwzględna, metodyczna i groźna. Fascynująco patrzy się na drobne gesty, zmianę postawy ciała i tonu głosu. Mam nadzieję, że taka świetna rola nie zostanie finalnie przykryta fabularnym efekciarstwem.
Intrygujące elementy są więc odkrywane powoli, podobnie jak do trzeciego odcinka nie pojawiła się jeszcze (ponoć) esencjonalna dla fabuły postać grana przez Karolinę Gorczycę. Marketingowo jednak na razie nie robi się nas w balona, bo rzeczywiście czuć tutaj inspirację kinem braci Coen, a producent kreatywny (niebędący reżyserem wszystkich odcinków Małego Zgonu) jest wyczuwalny w wielu elementach serialu. Stęsknieni za Juliuszem Machulskim będą zdziwieni, jak niektóre elementy fabuły wydają się odległe od wcześniejszych prac reżysera, a z drugiej strony rozpoznają znajome nuty wybrzmiewające w niektórych segmentach odcinków.
To bardzo satysfakcjonujące zaproszenie do tańca, będące przemyślaną strategią niezwiązaną z masowo produkowanymi ostatnio w Polsce serialami kryminalnymi. Fabularna strona produkcji wydaje się oparta na autorskim pomyśle na opowiadanie science fiction, a nie bezmyślnym kopiowaniem fabuły z książek poczytnego pisarza kryminałów. Pozostaje tylko nadzieja, że to wszystko prowadzi do jakiegoś domu i logicznej przystani, ale żeby się dowiedzieć, trzeba będzie Małemu Zgonowi dać kredyt zaufania.