EMILY W PARYŻU. Odhaczanie stereotypów o Francuzach
Ponieważ nieubłaganie zbliżam się do 32. roku życia, stwierdziłam, że zamiast pastwić się nad kolejnym netflixowym serialem, postaram się znaleźć kilka pozytywów. Padło na serial Emily w Paryżu, gdzie główna rola przypadła Lily Collins, córce kultowego muzyka Phila Collinsa. Już na początku jednak pojawiły się małe przeszkody.
Nie znoszę Paryża. Z każdej mojej podróży pamiętam tylko fatalną kuchnię, zaśmiecone ulice oraz Francuzów, którzy zabijali mnie wzrokiem, gdy mówiłam po angielsku, a nie w ich rodzimym języku. Nie znam się też na modzie, gdyż moje wyczucie stylu jest żadne, zaś jedyne pokazy mody, jakie widziałam w życiu, to te Alexandra McQueena oraz Vivienne Westwood. Jednak z dużą dozą optymizmu podeszłam do serialu, który niestety gloryfikuje nie to, jak Paryż wygląda w rzeczywistości, ale wszystkie wyidealizowane złudzenia na jego temat, jakie mają m.in. Amerykanie.
Podobne wpisy
Tytułowa bohaterka Emily Cooper otrzymuje szansę od losu. Ma bowiem możliwość pracowania przez cały rok w Paryżu. Nie szkodzi, że nie zna ani jednego słowa po francusku, do tej pory nie zajmowała się promowaniem luksusowych marek, zaś jej amerykański entuzjazm i etos pracy w żaden sposób nie przystają do francuskiej rzeczywistości. Emily musi mierzyć się ze wszystkimi możliwymi przeciwnościami losu: od wrednej szefowej i kolegów po zakochanie się po uszy we francuskim sąsiedzie.
Czy serial jest wart uwagi? Tak, jeśli poszukujecie czegoś naprawdę lekkiego, nad czym nie trzeba się długo zastanawiać. Każdy kolejny odcinek to francuska moda, francuskie jedzenie i stereotypy na temat Francji podkręcone do granic możliwości. Do tego dochodzi fakt, że w serialu widzimy kolejny raz spełnienie american dream, gdzie osoba z zerowymi umiejętnościami (pozą obsługą social mediów) jest w stanie zawojować świat mody i sprawić, że projektanci będą się nią inspirowali. I nie ma w tym nic złego, jeżeli nie oczekujecie niczego więcej po tym komediodramacie.
To, co jednak oburza mnie straszliwie, to fakt, iż pierwszy sezon odhacza praktycznie każdy możliwy stereotyp na temat Francuzów. Całą wizję Paryża jako miasta miłości, pięknych widoków itd. widzieliśmy już w setce amerykańskich filmów. Tutaj miasto znów malowane jest grubą kreską wypełnioną tym, co Amerykanie myślą na temat stolicy Francji i jak postrzegają bycie Francuzem. Byłoby to może urocze, gdyby nie było aż tak obraźliwe. Rozumiem, że żarty z tego, że trudno kogoś zwolnić we Francji, że palenie papierów jest przyjemnością, a wino pije się na śniadanie, śmieszą, ale tylko opowiedziane raz, a nie milion razy.
Lily Collins odnajduje się w roli Emily, ale trzeba pamiętać, że – jeżeli się głębiej zastanowić – sama postać bohaterki stanowi problem. Serial udowadnia, że jej rozbudowa wcale nie jest potrzebna. To osoba, z którą mamy się utożsamiać – każda z nas, która marzy o tym, by ubierać drogie ubrania, jeść kolacje w najlepszych restauracjach i być w trójkącie miłosnym z bratankiem dyktatora mody i poczciwym kucharzem, który zrobi omlet na zawołanie. To taki sam przykład jak Bella ze Zmierzchu. Jest ona czystą kartką, by każda z nas mogła wypełnić ją naszymi przeżyciami, marzeniami i doświadczeniami.
Jeżeli zapomnicie o tym, że twórca serialu stworzył wcześniej świetny Seks w wielkim mieście i o każdym wspomnianym przeze mnie aspekcie, to miło spędzicie kilka godzin przy Emily w Paryżu. Pocztówkowe widoki, prozaiczne dramaty oraz droga od zera do bohatera zrekompensują wam każdy negatywny element tegoż dzieła. Mam dziwne wrażenie, że twórcy serialu wcale nie chcieli, byśmy go zbytnio analizowali, tylko pozwolili kolejnym odcinkom przemijać bez większego zastanowienia.