CHROŃCIE MOJE MIASTO. Recenzja pierwszego sezonu THE DEFENDERS
Superbohaterskie seriale Netfliksa oparte zostały na tej samej formule, co ich starszy brat – kinowe uniwersum Marvela. Również tutaj dostaliśmy dzielony świat, którego wątki prowadziły do utworzenia grupy mającej wspólnie zmierzyć się z wyjątkowo poważnym zagrożeniem. Jak The Defenders wypada w porównaniu z Avengers Jossa Whedona? Niekorzystnie, ale kiedy całość się rozkręci, potrafi dostarczyć niezłej rozrywki.
The Defenders miało być dużym wydarzeniem. Marvel i Netflix od razu wyłożyli karty na stół i przedstawili swój plan – cztery seriale o solowych przygodach nowojorskich bohaterów, a następnie wspólna produkcja. Oczywiście nie było tutaj mowy o ekscytacji analogicznej do ujrzenia na wielkim ekranie wspólnego występu Iron Mana, Hulka, Thora i Kapitana Ameryki, ale znakomity pierwszy sezon Daredevila potrafił pobudzić wyobraźnię. Niestety Jessica Jones ratowała się już tylko świetnymi bohaterami i ich relacjami, fabularnie przez prawie trzynaście godzin powtarzała męczący schemat łapania antagonisty i jego ciągłych ucieczek. Drugi sezon Daredevila nabrał więcej charakteru, ale nieumiejętnie łączył dwa niezależne wątki. Luke Cage wypalił, bo oferował rewelacyjny klimat czarnego Harlemu, świetny soundtrack i świadomie operował kiczem. Na Iron Fiście bawiłem się dobrze, ale zdecydowanie w ramach guilty pleasure – nikomu nie śmiałbym tego serialu polecić. Z tak brutalnie zaniżonymi oczekiwaniami sięgnąłem po The Defenders bardziej z obowiązku.
Podobne wpisy
Pierwsze trzy odcinki nie napawały optymizmem. Z niezrozumiałych dla mnie powodów twórcy uznali, że muszą przygotować się na widzów nieznających poprzednich seriali Marvela i prawie połowę serialu (całość liczy zaledwie osiem odcinków) na nowo przedstawiali nam bohaterów, których doskonale znamy, przypominali, co ostatnio się im przydarzyło, kim są poszczególne postaci i organizacje. Dopiero kiedy umęczeni topornymi, pełnymi niepotrzebnej ekspozycji dialogami doczekaliśmy spotkania całej tytułowej czwórki, serial nabrał koloru i tempa. Intryga się zagęszcza, relacje między bohaterami, których zdążyliśmy przecież już polubić (oprócz ciebie, Danny Randzie), rozpisane są naprawdę sprawnie i nawet wspomnianemu przed chwilą Danny’emu Randowi zdarzają się ze dwa niezłe dialogi.
Niestety wciąż nie jest idealnie – całość wyraźnie oparta jest na świecie Daredevila i Iron Fista, Jessica i Luke sprawiają wrażenie osób przypadkowych, dopisanych do tej historii na kolanie. Przeciwnicy nie zbliżają się nawet do poziomu Kingpina, Kilgrave’a czy nawet przerysowanych złoczyńców z Luke’a Cage’a. Doceniam chłodną, zdystansowaną kreację Sigourney Weaver (główna antagonistka), ale jej postać nie przyciąga do ekranu, snuje się po kolejnych lokacjach, nie robiąc nic godnego uwagi. Serial ogląda się lepiej, kiedy na pierwszy plan wychodzi Elektra, ale tylko dlatego, że Elodie Yung prezentuje się jak milion dolarów. A jeśli o prezencji mowa – nie ma tu mowy o przezroczystym stylu Iron Fista, twórcy nadali całości stylową oprawę, ciekawie bawią się kolorystyką, ale kompletnie polegli przy scenach akcji. Choreografie są nieciekawe, walki wyprane z emocji, nieangażujące, nużące, a miejscami nieczytelne. Wypełniony akcją finał zaczyna być ciekawy dopiero, kiedy dochodzi do wyciszenia – pozwala wrócić do relacji między bohaterami i chociaż wiemy, że wszystko musi skończyć się dobrze, to w końcu zaczynamy czuć emocje, nawet wzruszenie.
The Defenders liczy na szczęście zaledwie osiem odcinków i nie powtarza błędów pozycji solowych, gdzie przy trzynastoodcinkowych sezonach często brakowało pomysłu na zapełnienie czasu ekranowego. Tutaj, kiedy intryga na dobre się rozkręci (od czwartego odcinka), wszystko dzieje się w ekspresowym tempie i dzięki temu nie ma miejsca na nudę i zbyt długie rozmyślanie nad fabularnymi i dialogowymi mieliznami. Szkoda tylko, że serial znowu zmierza niebezpiecznie w rejony guilty pleasure, kupuje mnie miłością do tajemnych, złych organizacji (wspólne działania Ręki i Hydry byłyby spełnieniem moich geekowskich snów), sympatią do bohaterów i obsady, a z ośmiogodzinnego ratowania Nowego Jorku przez czwórkę niezwykłych superbohaterów najmilej wspominam moment, w którym Defendersi zasiedli razem do restauracyjnego stolika i zaczęli sobie nawzajem dogryzać.
Przez cały tekst naturalnie odwoływałem się do solowych produkcji Netfliksa i jeśli miałbym te porównania podsumować, napisałbym, że The Defenders to serial o kilka klas słabszy od Daredevila i Luke’a Cage’a, ale dostarczył mi lepszej rozrywki niż Jessica Jones i Iron Fist. Miejmy nadzieję, że zbliżający się The Punisher, którego zapowiedź Netflix umieścił na końcu ostatniego odcinka The Defenders, przywróci ten świat do poziomu czegoś więcej niż grzesznej rozrywki…
korekta: Kornelia Farynowska