BRIDGERTONOWIE. Seks i plotki w XIX-wiecznym Londynie
Jest 1813 rok, a w Londynie rozpoczyna się właśnie najbardziej ekscytujący okres w całym roku – sezon towarzyski, podczas którego w brytyjską socjetę wkraczają młode dziewczęta z najlepszych arystokratycznych rodzin gotowe do zamążpójścia. Tego roku oczy wszystkich zwrócone są w stronę Daphne Bridgerton (Phoebe Dynevor), najstarszej córki uznanego rodu, uznawanej za najpiękniejszą ze wszystkich tegorocznych panien na wydaniu, docenioną nawet przez samą królową Charlotte (Golda Rosheuvel). Małżeńskie plany Daphne komplikują się jednak za sprawą plotek rozpowszechnianych w biuletynie pisanym przez tajemniczą Lady Whistledown. Podczas gdy cały Londyn zastanawia się, kim może być ta tajemnicza plotkara (XOXO, brzmi znajomo?), Daphne próbuje utrzymać się na powierzchni kapryśnej brytyjskiej socjety i wchodzi w układ z przystojnym Simonem Bassetem, hrabią Hastings (Rege-Jean Page).
Wielu krytyków porównuje Bridgertonów do Plotkary, w których miejsce akcji zmienia się ze współczesnego Manhattanu na XIX-wieczny Londyn. W końcu obydwa seriale łączy skupienie się na miłosnych perypetiach bohaterów, pełnych przepychu modowych kreacjach i zachwycającym scenografią świecie najbogatszych. Są też tajemniczy, wszechwiedzący narratorzy obydwu opowieści o nieznanej tożsamości. Serial Netfliksa jest jednak o wiele dojrzalszy od Plotkary i choć to wciąż trochę guilty pleasure, ogląda się je bez cienia wstydu czy zażenowania.
Bridgertonowie mają szansę za to stać się drugim Downton Abbey. Casting jest wyjątkowo udany, chociaż w rolach głównych zobaczymy raczej mało znanych aktorów. Chemia między Dynevor i Page’em, odtwórcami głównych ról, sprawia, że główny wątek romantyczny wypada wiarygodnie, a dobrze napisane postaci sprawiają, że śledzimy ich losy z nieskrywanym zainteresowaniem. Oko cieszą bogate stroje w cukierkowych kolorach, a towarzyskie dramy wciągają, nawet jeśli tego nie chcemy. Intrygi w Bridgertonach to typowe XIX-wieczne dylematy znane dobrze z powieści Jane Austen, które były ogromną inspiracją dla pisarki Julii Quinn, autorki cyklu ośmiu książek o Bridgertonach. Można mieć więc nadzieję, że Netflix nie poprzestanie na jednym sezonie. Za przeniesienie powieści na ekran odpowiedzialni są twórcy Chirurgów: Chris van Dusen i Shonda Rhimes (producentka także Sposobu na morderstwo). Świadomie połączyli fikcję z faktami historycznymi i w efekcie połowa arystokratycznej śmietanki towarzyskiej Londynu, włącznie z angielską królową, jest czarnoskóra. W przypadku tej ostatniej wcale nie bezpodstawnie, istnieją bowiem historyczne przesłanki, według których wśród przodków królowej mieli być czarnoskórzy Afrykańczycy. Poglądy na rasę czy płeć są w Bridgertonach zdecydowanie współczesne, co czyni produkcję jedynie ciekawszą, a serial z pewnością ucierpiałby na braku w obsadzie takich aktorów jak Rege-Jean Page czy Adjoy Andoh w roli charyzmatycznej ciotki hrabiego. Van Dusen i Rhimes zresztą z pełną świadomością bawią się konwencją i nie trzymają się historycznych faktów. I tak w soundtracku usłyszymy aranżacje współczesnych hitów Billie Eilish, Taylor Swift czy Ariany Grande na skrzypcach.
Ten eklektyzm, choć wzbudzi stanowczy sprzeciw konserwatywnych widzów, wypada naprawdę dobrze. To właśnie ta idealna, cukierkowa, niczym nieskrępowana twórcza fantazja w Bridgertonach sprawia, że serial wciąga do ostatniego odcinka (nie tylko z powodu licznych scen erotycznych). Harlequin połączony z dramatem kostiumowym i operą mydlaną? Nie ma się co oszukiwać – to słodki, lukrowany eskapizm w najczystszej postaci. I może właśnie tego najbardziej nam było potrzeba na koniec 2020 roku.