ASH VS. EVIL DEAD. Lepiej być nie może
Martwe zło jest wyjątkowym horrorem z wielu względów. Potrafi straszyć, śmieszyć i obrzydzać, pozostając szczerym w każdej z tych dziedzin. Przebudziło się po raz pierwszy jako kameralna, niskobudżetowa produkcja z pięcioosobową obsadą i niemal wyłącznie jednym plenerem; następnie ewoluowało do horror fantasy w Armii ciemności; a teraz – po ponad dwudziestu latach – wraca w formie serialu.
Zły pomysł? Gorzej – tak zły, że aż dobry.
Miniony rok był wyjątkowo łaskawy dla horrorów w odcinkach. Nie dość, że twórcy The Walking Dead opamiętali się z tworzeniem obyczajowej historii z zombie w tle i zaproponowali nieco więcej akcji, to jeszcze MTV w znakomity sposób adaptowało Krzyk Wesa Cravena, a stacja Fox stworzyła genialny komedio-horror Scream Queens.
Martwe Zło to zupełnie inna historia. Fani przez lata słyszeli, że nowe przygody Asha Williamsa są tuż za rogiem, po czym dostali remake.
Solidny, aczkolwiek bez udziału Bruce’a Campbella, więc choćby różnica była tak wyraźna, jak pomiędzy Muchą Cronenberga a oryginałem Kurta Neumanna, i tak wyrok skazujący zapadł już po pierwszym trailerze. Kolejne plotki donosiły o Martwym źle 3, Armii ciemności 2, o spleceniu losów Asha Williamsa i Mii (którą Jane Levy odegrała rewelacyjnie i chyba nikt nie miałby pretensji za włączenie jej do kanonu) z filmu z 2013 roku. Ogłoszenie redukcji pomysłu do serialowej formy odruchowo odebrałem jako policzek, ale przecież czasy dominacji Strażnika Teksasu i Słonecznego patrolu są już dawno za nami i to właśnie mały ekran stał się siedliskiem czegoś więcej niż zaledwie wartych miliony efektów specjalnych. Ash vs. Evil Dead oczywiście nie jest nawet w pobliżu House of Cards, ale po emisji pierwszego sezonu nie mam najmniejszych wątpliwości – lepiej nie można było ożywić Martwego zła.
Co łączy serie Halloween, Piątek trzynastego, Koszmar z ulicy Wiązów, Hellraisera czy nawet Piłę? Najprawdopodobniej nikt z was nie pamięta imion tych wszystkich wymordowanych dzieciaków, a nawet jeżeli wśród czytelników znajdzie się mnemonik, to rzadko losy ocalałych można było śledzić dłużej niż na przestrzeni jednego-dwóch filmów. Michael, Jason, Freddy, Pinhead, Jigsaw – to dla tej zgrai psychopatów brniemy w kolejne, często żenująco marne historie, w których loty w kosmos czy walka wręcz z Bustą Rhymesem są prozą dnia codziennego.
Sam Raimi prędko dostrzegł jednak naturalną charyzmę swojego przyjaciela, Bruce’a Campbella, przypominającego zarówno Elvisa, jak i Ronalda Regana (w obu zresztą się wcielał) i ostatecznie to właśnie Ash został final girl, a także twarzą całego cyklu oraz jednym z nielicznych horrorowych bohaterów, którzy nie chcieliby was wypatroszyć. Nie jest to kwestią – jak wielu chciałoby wierzyć – promowania brutalności i wszelkich okropieństw świata. Sprawa jest znacznie bardziej prozaiczna – jak stworzyć pozytywną postać, która nie jest nudna? Wiadomo przecież, że Fantastyczna Czwórka to Dr. Doom, Final Fantasy VII to Sephiroth, a Gwiezdne wojny to Darth Vader. Raimiemu (reżyserowi pierwszego odcinka) udało się dokonać rzeczy rzadkiej i przekierować uwagę odbiorców na antybohatera, który mógłby dawać lekcje stylu nawet Deadpoolowi.
Wystarczy kilka minut tańca podstarzałego Asha robiącego się na bóstwo w rytmie Space Truckin’ Deep Purple, żeby wyplewić wszelkie wątpliwości co do formy Bruce’a Campbella.
Lee, Wayne, Banner – mężczyźni o imieniu Bruce zawsze mają klasę. Chwilę później wysoką formę potwierdza także Sam Raimi za sprawą jednej z najlepszych scen podrywu oraz toaletowego stosunku w historii, gdzie radosne okrzyki przypadkowej kobiety przemieniają się z „I’m coming” w „I’m coming for you” tuż po chwilowym opętaniu. Ash jest przerażony, a co przerażony Ash mógłby zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście dokańcza nieformalne spotkanie jakby nigdy nic. Na podobną, specyficzną moralność można się natknąć w każdym z dziesięciu odcinków i chociaż decyzje głównego bohatera mogą się wydawać zaskakujące, kompletnie wykraczające poza filmowe standardy, to trudno sobie wyobrazić, aby kodeks rycerski miał jakąkolwiek wartość dla faceta gotowego odczytać wersy z przeklętej księgi w ramach gry wstępnej. Podobnie jest z finałem sezonu, który aż do wkroczenia napisów końcowych zdaje się być nieprawdopodobny, choć tak naprawdę niczego innego po Ashu nie można było się spodziewać.
Groteskowy humor, czyli podstawowy składnik serii, został odwzorowany perfekcyjnie.
Nieco słabiej (zwłaszcza w pierwszych odcinkach) wypadają natomiast efekty specjalne. Martwe zło zawsze bazowało na tandecie, ale kukły i triki animacyjne miały urok, którego tanie CGI nigdy mieć nie będzie. Nie ma tu wprawdzie dramatu na miarę Sharknado, ale to najwyraźniejsza różnica pomiędzy produkcją Starz a oryginalnym filmem. Animowana laleczka z pierwszego odcinka czy szkielet wychodzący z ognia w szóstym odcinku to wytwory niebezpiecznie bliskie paskudztwom generowanym przez studio The Asylum, ale na szczęście nie zabrakło bardziej tradycyjnych technik, których powrót staje się także hollywoodzkim trendem (najlepszy przykład to Przebudzenie Mocy). Charakteryzacja opętanych, hektolitry krwi, wymyślne morderstwa w stylistyce gore i nader wszystko powrót do złego domu w środku lasu, który wciąż nie ma sobie równych w tworzeniu wizualnie zachwycających ohydztw – dla starych wyjadaczy będzie to standard, poniżej którego po prostu nie wolno było zejść, dla młodych adeptów horrorowej sztuki może to być natomiast świeżość, jakiej w mainstreamie zazwyczaj nie doświadczają. Przeszkodą dla drugiej grupy mogłoby się okazać wczucie w historię ze starszym panem zaciskającym skórzany gorset na mięśniu piwnym w roli głównej, który w dodatku nie może dostarczyć dwóch najważniejszych czynników w budowaniu niemal każdej fabuły – eros oraz tanatos. Ash nie może umrzeć, to oczywiste, kochać można natomiast wyłącznie w oparach amoniaku na zapleczu jakiejś zapyziałej nory udającej bar.
Producenci słusznie uznali, że trzeba świeżej krwi, nieoczywistego wątku romantycznego o potencjale ciągnięcia się dłużej niż historia Rossa i Rachel, lęku widza o to, czy aby jego ulubieńcy wyjdą cało z kolejnego spotkania z wyzwolonymi z Necronomiconu demonami.
Spece od castingu nie zawiedli i nie poszli oczywistą ścieżką zaangażowania blond piękności/odludka w okularach z grubymi oprawami oraz atletycznego kapitana lokalnej drużyny futbolowej/egzaltowanej podróbki Bena Kowalewicza (wokalisty Billy Talent). Zamiast odświeżenia stereotypów dostajemy ożywioną wersję Brawurki z Atomówek oraz wychudzonego Latynosa z wąsem. Nie są to wprawdzie psychologicznie skomplikowane osobowości, do czego Raimi próbował przekonać na spotkaniach z fanami, niemniej wyraźnie czuć powiew świeżości. Relacje pomiędzy bohaterami są bardzo chaotyczne – czasami Ash taktuje Pablo jak syna, kiedy indziej jak osobistego niewolnika; wprowadzona na trzy odcinki postać Heather (zagrana przez Samarę Weaving, siostrzenicę agenta Smitha) niby ma wzbudzać emocje, ale właściwie nie wiadomo jakie i dlaczego; z kolei policjantka Amanda Fisher kilkukrotnie przemienia się w całkowicie inną postać – ale w tym specyficznym, dziwacznym świecie właśnie dzięki temu sprawiają wrażenie autentycznych.
https://www.youtube.com/watch?v=unnLg1TPCYM
Drobne niedociągnięcia pierwszego sezonu będą przeszkadzać wyłącznie tym fanom, dla których samo sięgnięcie po obiekt wieloletniego kultu (na rodzimym rynku kolekcjonerskim VHS-y z serią Raimiego to jedne z najbardziej pożądanych artefaktów) jest równoznaczne z jego bezczeszczeniem. Nowy Ash rzeczywiście różni się od starego, ale tak było od zawsze. Campbell wykreowała inną postać w Martwym źle, inną w Armii ciemności, a jeszcze inna została przedstawiona w grach na Playstation czy komiksach Dark Horse.
My wszyscy, towarzysze tej ewolucji, też nie jesteśmy tymi samym osobami, które lata temu podkradały rodzicom kopię taśmy, żeby wymieszać w sobie lęk i rozbawienie, kiedy tylko na kilka godzin znikali z domu. Ash vs. Evil Dead to według mnie najlepsze Martwe zło, jakiego można było w dzisiejszych czasach oczekiwać.
korekta: Kornelia Farynowska