Rozczarowanie
Gdynia, Gdyni i po Gdyni.
To był ciekawy, emocjonujący festiwal. Co prawda nie pojawiłem się w kinie ani razu, co prawda nie widziałem żadnej z premier, a samo wydarzenie istniało dla mnie jedynie jako fakt medialny, to jednak… Było emocjonująco. I były dobre filmy. Naprawdę. Polskie kino ma się bardzo dobrze. Wbrew pozorom, obawom i powszechnym uprzedzeniom.
Szkoda tylko, że dobre wrażenia permanentnie popsuł werdykt jury.
Bo wicie, rozumicie: na zawody sportowe w Pcimiu Dolnym zjeżdżają początkujący zawodnicy z całego, calusieńkiego powiatu. Trenują miesiącami, latami, zużywają podeszwy swych trampek, ciułają grosz do grosza na nową koszulkę i skarpety. Zbliża się konkurs, wszyscy podekscytowani, wszak to pierwszy start w tym roku – wygrany w każdej konkurencji może dostanie się na zawody wojewódzkie. A może nawet polskie! Wyobrażacie sobie: z Pcimia Dolnego na polskie! Nikt w to nie wierzy, ale każdy się stara: dają z siebie wszystko, co najlepsze, mięśnie z wysiłku drętwieją, pot strumieniami spływa po skroni. Zbliża się ostatni bieg finałowy. To ten moment. Sił brak, ale trzeba dać więcej niż się może. Wszyscy na start. Przemek, Marcin, Maciek, Marysia i inni. Nawet Władek się pojawił dzięki dogrywce. Pośród nich – Agnieszka. Agnieszka, zeszłoroczny mistrz. Kurwa. Nie – tegoroczny. Ale z zeszłego roku: gwiazdor z medalami, honorami, opisany w prasie lokalnej i nielokalnej. Nawet ze srebrnym medalem mistrzostw światowych! Nie wiadomo dlaczego i po co została dopuszczona do biegu, ale wiadomo za to jak i gdzie Agnieszka dobiegła: na pierwszym miejscu, ładnie, zgrabnie, w nowych trampkach i z medalem u szyi. No bo wiadomo: w końcu Agnieszka rzeczywiście jest bardzo dobra. Nie na darmo klaskał jej cały stadion kilka miesięcy temu na mistrzostwach świata.
Lokalna ferajna, choć finalnie bez punktów, biegła łeb w łeb. Nawet udawało się jej biec zgrabniej, w opinii wielu – lepiej niż mistrzyni. Noty za styl nie mają, jak w skokach narciarskich, obiektywnych wskaźników, więc sędziowie, podług subiektywnych wrażeń, mogli ocenić tak jak ocenili.
Wracając jednak do meritum. „W ciemności” to bardzo dobry film. Nie znam osoby, która nie doceniałaby praktycznie wszystkich elementów składających się na międzynarodowy sukces tego filmu. Pomijając tematykę wojennych relacji polsko-żydowskich i samego Holocaustu, którą można lubić lub nie, film Agnieszki Holland to kawał świetnie opowiedzianej historii z bezpretensjonalną fabułą, pierwszorzędną realizacją, wyborny aktorstwem Więckiewicza. Trzeba więc oddać cesarzowi co cesarskie: „W ciemności” mogło być naprawdę najlepsze.
Ale niesmak jednak pozostaje. Z prostego powodu: Gdynia Film Festival, nagradzając „W ciemności” w prawie wszystkich najważniejszych kategoriach, nie wykreował w ten sposób ani siebie, jako miejsca lansowania nowego kina polskiego, ani nie ułatwił życia filmom, nieraz ocenianym znakomicie, które miały to nieszczęście startować w konkursie głównym. Dopuszczenie do konkursu filmu, który na ekrany zawitał wiele miesięcy temu, który zagospodarował wokół siebie dużą przestrzeń marketingową, który zgromadził ponad milion widzów, o którym wiele już dyskutowano i który już jesienią 2011 wybrano jako reprezentanta kina polskiego w walce o najwartościowszą z nagród (i film Holland został do niej nominowany) – jest bezsensowne. Bo umniejsza tym samym znaczenie premierowych tytułów, które musiały podjąć walkę z lokalnym mistrzem, nagrodzonym i docenionym w kraju i za granicą.
Uczestnictwo w tego typu rywalizacji z mistrzem – i sromotna przegrana peletonu – szczególnie na widzów działa demotywująco. Bo jakby nie było, to jednak Złote Lwy są nośnikiem pewnego prestiżu będącego dowodem na wysoką jakość filmu – bez dwóch zdań festiwal w Gdyni tego dowodzi od wielu lat, nawet jeśli poziom całości nie jest wysoki. Nagroda pozwala na skuteczniejsze sprzedanie filmu, bo co jak co, ale to o zwycięzcach się mówi najwięcej: to oni reprezentują kino polskie, a Złote Lwy mogą być marketingowym wabikiem. Przykładem niech będą „Mała Moskwa” i „Rewers”, które w kraju sprzedały się właśnie dlatego, że dostały ważne nagrody i w tym kontekście były sprzedawane. Samą jakością, choćby najwyższą, film się nie obroni.
Dlatego, mimo przedfestiwalowego kręcenia nosem, szkoda mi cholernie wysoko ocenianej „Obławy”, po której spodziewałem się wiele dobrego. Żal mi „Supermarketu”, którym zachwycił się stopklatkowy recenzent (polskie kino gatunkowe!). Szkoda Wojcieszka, który oczywiście został odebrany chłodno w jednym miejscu, a bardzo gorąco np. w Wyborczej i Rzepie. Zaskoczony byłem opiniami o „Moim rowerze” Trzaskalskiego, który uciekł od pretensjonalności i zrobił pogodny film rodzinny (dla dorosłych). „Jesteś Bogiem”, najgłośniejsza premiera w Gdyni, również spełnił pokładane w nim nadzieje, a same klipy wypuszczone ostatnio w sieć są naprawdę fajne. Plus zachwyty nad Marcinem Kowalczykiem – młody aktor, bodajże debiutant, doskonale przygotował się do roli Magika. Będzie hit. No i „Pokłosie” Pasikowskiego, dołączone w ostatniej chwili do konkursu. I podobno znakomite (wkrótce u nas recenzja Motodufa). Ten film, z racji swojej kontrowersyjności MÓWIENIA PRAWDY PROSTO W TWARZ ma szansę na duży sukces w kinach. Kibicuję Pasikowskiemu, który przypomni niedowiarkom, jak się robi kino gatunkowe („Pokłosie” to rasowy thriller) i walnie w mordę odpowiednio mocno, niczym Smarzowski w „Róży”.
Michał Chaciński musi się mocno zastanowić nad koncepcją przyszłorocznego konkursu głównego. Najbardziej sensowny byłby po prostu festiwal premier, które od majowego festiwalu rozpoczęłyby swoje życie. Dla tych, którzy nie zdążą, pozostaną Orły, podsumowujące rok i rozdawane w marcu. Proste rozwiązanie, no nie?
Nagrodzeni