ROMAN POLAŃSKI. Oceniamy wszystkie filmy na dwa głosy

Tragedia Makbeta
The Tragedy of Macbeth (1971)
Marcin Kempisty: Trudno patrzy się na ten film bez autobiograficznych wtrętów. Od razu chce się połączyć makabryczne sztyletowania na ekranie z prawdziwą historią morderstwa Sharon Tate. Odsuwając jednak te psychoanalityczne wątki na bok, Tragedia Makbeta jawi się jako radykalne, acz dosłowne studium pracy Williama Szekspira. Są tutaj obowiązkowe mgły, wrzosowiska, zamczyska i monologi o istocie żądzy, ale dokonanych przez Polańskiego kilka interpretacyjnych przesunięć lokuje jego produkcję na zupełnie innej płaszczyźnie. Zniesienie elementów metafizycznych (cielesność wiedźm) i ukazanie efektów bestialstwa również innych postaci (choćby króla Duncana) służy smutnej konstatacji: to nie bezduszny los, fatum albo inna siła wyższa sprowadza człowieka na złą drogę. To on sam nosi w sobie pokłady zła, to on jest zły, to on unosi miecz/sztylet i tnie nim ciała przeciwników. Reszta to tylko fałszywa terapeutycznie nadbudowa. Tragedia Makbeta to bodaj jedyny film w całej twórczości Polańskiego, w którym reżyser nie skrywa się za gatunkowością, dystansem czy ironią. Jest w takim momencie życia, że pozostaje mu tylko mówienie wprost o tak fundamentalnych sprawach.
⑧
Jacek Lubiński: Mocny, wymowny film, który powstał po wiadomej tragedii w życiu osobistym. Jest więc krwawo, okrutnie, bezdusznie. Makbet w wykonaniu Polańskiego to historia pozbawiona jakiejkolwiek nadziei, przesiąknięta złem do szpiku kości. Ale przy tym diablo dobra właśnie dlatego, że tak bezkompromisowa. Świetnie zrealizowana, znakomicie zagrana i jakże wierna czasom akcji oraz materiałowi źródłowemu, pozostaje jedną z najlepszych adaptacji Szekspira w ogóle, chociaż samych ekranizacji Makbeta powstało kilkadziesiąt. Polański wydaje się zresztą bardzo dobrze rozumieć ten język, bo przecież wiele jego filmów mimowolnie operuje tematami cechującymi twórczość Anglika, a część z nich jest również jawnie teatralna w strukturze bądź inscenizacji. Tutaj reżyser dał upust przerażającym doświadczeniom, zgrabnie kumulując powyższe elementy w porażające filmowe widowisko.
⑧
Co?
Che? (1972)
Marcin Kempisty: Potworek w dorobku Polańskiego. Monstrum, którego genezy nie sposób zrozumieć. Co? miało być podobno „odskocznią” od brutalnej Tragedii Makbeta, a także prztyczkiem w nos opinii publicznej tak chętnie czytającej kino Polaka przez pryzmat jego biografii. Rzecz w tym, że historia prawie zgwałconej kobiety trafiającej do nadmorskiej, sielskiej posiadłości nie ma za grosz subtelności czy dobrego smaku. Reżyser zabawia się swoim wizerunkiem, wcielając się w dziwacznego rzezimieszka, korzysta z pomocy zdystansowanego Marcello Mastroianniego, ale trudno pozbyć się wrażenia, że te autoironiczne bachanalia były jednak robione na poważnie. Innymi słowy, chętne pokazywanie nagich kobiecych ciał nie służyło tylko „grze z widownią”.
②
Jacek Lubiński: Tytuł tego filmu dobrze oddaje zagubienie widza, który co chwila podaje w wątpliwość oglądany zbiór scen, jaki miejscami w ogóle trudno nazwać pełnoprawnym filmem. Aczkolwiek ważniejszym pytaniem wydaje się tu nie „co?”, ale „dlaczego?”. Sensu bowiem trudno tu szukać, nawet w autoironicznym zakończeniu, które przełamuje niejako czwartą ścianę, wchodząc na poziom metazabawy. I chyba tak całość należy odbierać – jako wielką zgrywę, którą pewnego weekendu Polański nakręcił z kolegami w nadmorskiej posiadłości. Są tu co prawda pewne tropy świadczące o tym, że być może na samym początku krył się w tym wszystkim jakiś większy zamysł, ale ostatecznie ginie on w ekranowym burdelu, z którego zapamiętamy jedynie zabawny epizod samego reżysera oraz chętnie eksponowane, nagie ciało Sydne Rome. To jednak za mało, nawet w ramach niezobowiązującego kina imprezowego. Zdecydowanie jest to największa wpadka Polańskiego, któremu tym razem nie pomógł nawet Marcello Mastroianni w obsadzie.
③
Chinatown
(1974)
Marcin Kempisty: Najbardziej przemyślane, najdoskonalej zrealizowane dzieło Polańskiego. Chinatown działa na każdym poziomie: jako udoskonalona, zrekonstruowana wariacja na temat kina noir, jako przecudownie zrealizowana fantazja na temat życia w latach 30. w Los Angeles, ale także jako uniwersalna przypowieść o odkrywaniu prawdy i sile zła. Wcielający się w prywatnego detektywa Jack Nicholson to prototyp postaci, która później wielokrotnie będzie powtarzać się w filmach Polańskiego: odrobinę cynicznego materialisty, który przez przypadek zostaje wplątany w aferę większą od niego, co wywołuje w nim szczerą potrzebę poznania prawdy za wszelką cenę. Aktor jest w tej roli wyborny, jak zresztą cała obsada, m. in. nestor John Huston. Polański swobodnie balansuje między kryminałem, drobnymi elementami komedii, romansu, a nawet greckiej tragedii. Spoglądanie na Chinatown jako na reinterpretację historii o Edypie otwiera nowe pokłady interpretacyjne, dzięki którym można jeszcze przychylniej traktować dzieło polskiego reżysera.
⑨
Jacek Lubiński: Znamienne, że jeden z najlepszych, a być może nawet najlepszy z filmów Polańskiego jest tak bardzo nie w jego stylu. Osadzona w latach 30. XX wieku, zrobiona na modłę czarnego kryminału i wpisująca się w nurt kina post noir produkcja w niczym bowiem nie przypomina innych jego dzieł, choć oczywiście niepozbawiona jest motywów nakreślających twórczość reżysera – znów pojawiającego się na ekranie osobiście, w ważnym epizodzie. Mamy zatem samotną jednostkę w starciu z systemem i resztą społeczeństwa, duszną, gorącą atmosferę, która coraz mocniej daje się we znaki bohaterowi oraz nieprzeniknioną tajemnicę, skutkującą chaosem w głowie i zaszczuciem na ulicach. Ale mamy też rasową opowieść detektywistyczną, płomienny romans, racjonalnie myślące, silne i pewne siebie postaci, iście gwiazdorską, jakże hollywoodzką obsadę oraz spalone słońcem plenery Kalifornii. Takie połączenie skutkuje prawdziwym dynamitem, filmem praktycznie kompletnym i trzymającym nas w bezustannym napięciu oraz skupieniu. Ten smakowity kąsek X muzy daje wyobrażenie tego, jak mogłyby prezentować się późniejsze filmy Polańskiego, gdyby dalej robione były w USA.
⑨
Lokator
Le locataire (1976)
Jacek Lubiński: Trochę taka powtórka ze Wstrętu. Co ciekawe, w tamtym filmie Polański zaliczył małe cameo w damskich ciuszkach, co tutaj zostaje rozwinięte aż do przesady. Podobieństw pomiędzy oboma tytułami jest zresztą więcej. W Lokatorze także obserwujemy nietypową (ale czy na pewno?) psychozę, w której pogrąża się jednostka stłamszona przez świat zewnętrzny. Także i tu większość akcji rozgrywa się z czterech ścianach pozornie bezpiecznego, bo własnego mieszkania. To w końcu też pomysłowy wizualnie projekt, w którym główną rolę zagrał sam reżyser, spełniając się też jako całkiem niezły aktor. Ale tutaj ten czysto kafkowski obłęd się nie do końca sprawdza, bo nie ma wystarczająco mocnych fundamentów. Intryga o iście hitchcockowskim zacięciu jest zbyt słabo podbudowana, żeby kupić, a w rezultacie także zrozumieć decyzję tytułowego bohatera. Dodatkowo w dzisiejszym świecie jego metamorfoza przestaje szokować, a finałowa pętla, choć tak pięknie fatalistyczna, nie ma najmniejszego sensu. To intrygujący, dobrze zrobiony film, ale nie wykorzystuje w pełni punktu wyjścia. Niczym Trelkowski do swoich sąsiadów podchodzę do niego z rezerwą.
⑦
Marcin Kempisty: Film niesłusznie porównywany do Wstrętu. Wprawdzie oba dzieła łączy kilka elementów, ale dzieli je jeszcze znacznie więcej. Lokator jest o wiele bardziej niejednoznacznym filmem, rozpisanym na kilka tematów. Losy Trelkowskiego, granego przez samego reżysera, można potraktować jako kolejną hitchcockowską wariację na temat obłąkanej duszy pospiesznie zmierzającej ku śmierci. Ze względu na rodowód bohatera (polskie pochodzenie) można również traktować ów film jako zapis emigranckiej samotności, izolacji, niemożności porozumienia z lokalnym społeczeństwem. Ale też trudno nie zobaczyć pewnych podobieństw między fobiami mężczyzny a lękiem, jaki musieli odczuwać ludzie szczęśliwie ocalali przed Holokaustem… Niezależnie od rodzaju interpretacji, Lokator jest świetnie zrealizowanym, klaustrofobicznym filmem o tym, jak drobniutka rysa na psychice potrafi rozrosnąć się do gigantycznych, destrukcyjnych rozmiarów. Dodatkowy plusik warto dać za piękne nawiązanie do Okna na podwórzu.
⑧
Tess
(1979)
Marcin Kempisty: Niby inne, a jednak bardzo typowe dzieło w filmografii Polańskiego. Historia Tess, co to w wyniku przypadku dowiaduje się o swoich arystokratycznych korzeniach i zostaje wysłana do dworku zarządzanego przez dalszą rodzinę, składa się z elementów znanych już z wcześniejszych filmów Polaka. Czymś nowym jest oczywiście założenie melodramatycznego kostiumu, ale zostaje on regularnie przekłuwany przez wybuchy przemocy oraz ironię. Tess jest przede wszystkim obrazkiem seksistowskiej epoki, w której dobre urodzenie było kluczowe do osiągnięcia wyższego statusu materialnego. Niech nikt nie da się zwieść malowniczym krajobrazom i sentymentalnej muzyce! Rozgrywający się w sielskiej scenerii dramat jest przecież pełen okrucieństwa (gwałt), nieczułości (sytuacja w rodzinie), a także uprzedzeń. Reżyser pięknie wodzi za nos widzów, między innymi wtedy, gdy w lepszym świetle przedstawia oprawcę Tess, a pastwi się nad innym, mniej groźnym kochankiem kobiety. Nie ma co ukrywać, zamysł reżyserski, polegający na mówieniu o potężnych emocjach za pomocą wyciszonej formuły został zrealizowany przede wszystkim dzięki fantastycznej roli Nastassji Kinski. Aktorka znakomicie oddała wszystkie niuanse dumnej, acz skrzywdzonej kobiety, której jedynym marzeniem było zaznanie prawdziwej miłości. A jak wiemy z wcześniejszych filmów Polańskiego (choćby z Matni) – miłość bywa okrutna.
⑧
Jacek Lubiński: To najbardziej klasyczny film Polańskiego. A także najdłuższy. Książkowy oryginał i kostiumowa forma wymusiły na reżyserze powściągliwość narracji oraz opanowanie twórcze. To niezwykle liryczne, wręcz delikatne dzieło, które Polański do cna wypełnił miłością i zadedykował tragicznie zmarłej ukochanej. Jakże spokojne na tle jego pozostałych filmów. I jakże piękne. Wspaniałe zdjęcia, cudowna muzyka oraz śliczna Nastassja Kinski w roli tytułowej robią swoje, z miejsca kradnąc serce widza. Do tego dochodzi też sielski nastrój wsi – „spokojnej, wesołej”, chciałoby się rzec. Jednakże Tess jest filmem tyleż ciepłym, co cierpkim, bo prócz miłości naznaczonym także bólem i tragedią, jakie ze sobą nieuchronnie niesie. Nie jest to więc typowy romans wiktoriański ze szczęśliwym, łzawym zakończeniem. Zdecydowanie bliżej mu do wymowy Okruchów dnia, z którymi dzieli podobną tematykę oraz gorzką wymowę. I tak jak one poraża duszonymi w środku emocjami. Szkoda jedynie zbyt nagłego, nazbyt pospiesznego finału, który odstaje nieco od wielce stylowej, leniwie toczącej się akcji reszty dzieła. No, ale wszystko, także cierpienie, musi mieć w końcu swój kres. Sharon na pewno byłaby dumna.
⑨