Son of a bitch. He stole my line…
Rok 1995 to również ponowna współpraca z Chrisem Columbusem, tym razem przy filmie Dziewięć miesięcy, oraz niewielka rola w nieco kampowych Ślicznotkach. Żaden z filmów nie odnosi jednak zbyt dużego sukcesu. Maj tego roku stanowi także ważny punkt w życiu prywatnym aktora. To właśnie w tym miesiącu jego przyjaciel z czasów Julliard, Christopher Reeve, ulega wypadkowi konnemu, w skutek którego traci władzę w nogach. O skeczu z kolonoskopią już wspominałem, Williams nigdy nie zostawił Reevesa na lodzie.
Przed rokiem 1997 i kolejnym wielkim krokiem w karierze aktora, warto wspomnieć jeszcze o dwóch występach z jego udziałem. W pierwszym z nich wcielił się w rolę uwięzionego w ciele dorosłego dziecka. Jack (1996) Francisa Forda Coppoli nie jest filmem wybitnym, ale daleko mu również do kina pozbawionego jakichkolwiek walorów. Williams doskonale oddaje w nim zachowanie dziecka, momentami aż dziwnie patrzy się na to, jak dorosły mężczyzna zachowuje się jak wchodzący w okres dojrzewania nastolatek. Drugi film przenosi nas do zgoła innego świata. W Klatce dla ptaków aktor odgrywa rolę właściciela klubu nocnego i geja, ubierającego się czasem niczym Liberace. Komedia Mike’a Nicholsa bazuje na skontrastowaniu tej postaci z konserwatywnymi rodzicami wybranki serca syna bohatera Williamsa. Kawał dobrej komedii w duchu lat dziewięćdziesiątych.
Końcówka dekady stanęła jednak dla aktora pod znakiem występu w Buntowniku z wyboru Gusa Van Santa. Jego Sean Maguire jest w zasadzie bohaterem ulepionym z tej samej gliny, co John Keating ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów. Tym razem nie chodzi jednak o zmotywowanie grupki uczniów elitarnej szkoły, a o przekonanie młodego i piekielnie zdolnego chłopaka do tego, aby porzucił szare życie na etacie i oddał się nauce. Film będący przepustką do kariery dla Matta Damona posiada wiele cech wspólnych z poprzednimi produkcjami z udziałem Williamsa. Van Sant stara się jednak utrzymać na wodzy wrodzony instynkt komika. Sean Maguire jest postacią dużo mniej szaloną, aniżeli bohaterowie Good Morning Vietnam, Fisher Kinga czy też Stowarzyszenia. Najbliżej mu chyba do doktora Malcolma Sayera z Przebudzeń. Bije od niego ciepło, charyzma, nutka wariactwa oraz ekscentryzmu, ale to wszystko, a może „aż wszystko”. Za rolę w Buntowniku z wyboru Williams otrzymał pierwszego (i ostatniego w swoim życiu) Oscara. Słuszny wybór.
Przed nadejściem XXI wieku Williams pojawił się jeszcze na planie filmu Woody’ego Allena (Przejrzeć Harry’ego), wraz z filmem Jakub kłamca odwiedził Polskę (produkcja, w duchu Życie jest piękne Benigniego, opowiada o getcie warszawskim), wystąpił w kolejnym kultowcu kina familijnego (Człowiek przyszłości Reitmana) i odegrał wiodące role w dwóch dużych produkcjach – Patch Adams i Między piekłem a niebem. Za role w Jakubie i Człowieku przyszłości otrzymał, po raz pierwszy w karierze, nominacje do Złotej Maliny. Decyzję kapituły, jak to często z Malinami bywa, zrozumieć dość ciężko. O ile w przypadku obrazu Reitmana można by jeszcze taki wybór zaakceptować, bo film odarty z dziecięcej nostalgii faktycznie nie trzyma się zbyt dobrze, to w produkcji z polskim akcentem Williams radzi sobie całkiem przyzwoicie. Fakt, historia getta jest w nim mocno uproszczona, a scenariusz nawet nie zbliża się do poziomu Benigniego, ale nie jest to powodem do rzucania kamieniami. Nienajlepiej napisane były również ostatnie dwa z wymienionych filmów. Patch Adams raził banałem i prostym graniem na emocjach. Momentami wydawało się, że film został stworzony specjalnie pod Robina Williamsa, co nie wyszło mu na dobre (film zyskał jednak sporą rzeszę fanów i dla wielu stał się kolejnym klasykiem końcówki lat dziewięćdziesiątych). Między niebem a piekłem również cierpiało na scenariuszowe mielizny. Filozofię rodem z katechizmu dla najmłodszych w pełni rekompensowała w nim jednak strona wizualna, która po prostu zapierała dech w piersiach.
W latach dziewięćdziesiątych Williams pojawiał się również poza ramami wielkiego ekranu. W roku 1997, kiedy wraz z Billym Crystalem znajdowali się w budynku, w którym kręcono zdjęcia do kultowych Przyjaciół, poproszono ich o zaimprowizowanie występu w jednym z odcinków. Owocem ich współpracy jest scena, w której dosiadają się do słynnego stolika i przeprowadzają rozmowę, z której wynika, że Crystal odbił żonę Williamsa. Oczywiście, nie był to jedyny z telewizyjnych występów komika. Mimo dość napiętego grafiku związanego z realizacją filmów kinowych, aktor pojawiał się również w produkcjach przeznaczonych bezpośrednio na mały ekran (często tych skierowanych do dzieci) i zaliczał gościnne występy w serialach. Był również gościem niezwykle popularnego, prowadzonego przez Drew Carreya, programu Whose Line Is It Anyway?. Poziom jego telewizyjnej aktywności był jednak dużo mniejszy, aniżeli w latach osiemdziesiątych, w których – prócz występów we własnej serii – zdarzało mu się chociażby współprowadzić Saturday Night Live. Życie prywatne aktora poprzez cały okres lat dziewięćdziesiątych nie przysparzało pożywki mediom. Małżeństwo z Marshą kwitło, dzieci dorastały, a sam Williams mocno angażował się w działalność charytatywną, której owocem stała się Windfall Foundation (założona wraz z żoną), zbierająca fundusze na różne inicjatywy społeczne.
Gdzieś z boku
Mimo tego, że po roku 2000 aktor wciąż pozostawał bardzo aktywny, ciężko nie odnieść wrażenia, że Hollywood powoli zaczął odsuwać go na boczny tor. Żaden z filmów powstałych w XXI wieku nie zyskał takiego statusu, jakim cieszyły się wcześniejsze ze produkcje z jego udziałem. O aktorze przestały pamiętać osoby odpowiedzialne za przyznawanie nominacji do Złotych Globów oraz Oscarów, lecz – w gruncie rzeczy – nie ma im się co dziwić, Williams coraz częściej pojawiał się w mało znaczących rolach i filmach, które cierpiały na wiele ciężkich do wybaczenia wad (wtedy najczęściej ratował je swoimi przyzwoitymi kreacjami aktorskimi). Początek dekady był dla niego jednak stosunkowo udany. Role w Bezsenności Christophera Nolana oraz Zdjęciu w godzinę Marka Romanka zostały przyjęte z entuzjazmem zarówno przez widzów, jak i recenzentów. W kontekście filmowego emploi aktora ciekawa była w szczególności rola w drugim z wymienionych filmów. Thriller psychologiczny opowiadający o niezrównoważonym psychicznie pracowniku sklepu fotograficznego, był w zasadzie pierwszym tytułem, w którym Williams wcielił się w postać jednoznacznie złą. Za swoją kreację otrzymał nagrodę Saturna oraz garść nominacji do mniej znaczących wyróżnień.
Rok 2002 był jednak dla Williamsa kolejnym małym przełomem, tym razem nie mówimy jednak o kroku do przodu, a zdecydowanym odwrocie w tył. W trakcie zdjęć do Bezsenności aktor ponownie zajrzał do kieliszka. Problem alkoholowy, mimo podejmowania kolejnych prób walki z nałogiem (Williams zgłosił się do ośrodka walczącego z alkoholizmem między innymi w roku 2006 oraz w połowie roku 2014), pozostał z nim już do końca życia. To właśnie on stał się jednym z głównych powodów rozstania z Marshą – w roku 2008, po dziewiętnastu latach małżeństwa, para wzięła rozwód. W dużej mierze to właśnie alkohol oraz związany z nim brak kontroli nad własnym życiem wpędzał Williamsa w depresję, którą – a jakże – częstokroć usiłował zalać wysokoprocentowym trunkiem. Błędne koło się zamyka. Miał jednak rok 2002 i pewien pozytywny aspekt. Williams ponownie wystąpił dla HBO ze swoim stand-upowym show. Robin Williams: Live on Broadway wyprzedało bilety w przeciągu kilkudziesięciu minut od otwarcia sprzedaży, a sam show został okrzyknięty kolejnym wielkim sukcesem komika. W roku 2004 jego występ zajął trzynaste miejsce na przygotowanej przez Comedy Central liście najlepszych stand-upów w historii telewizji.
Na przestrzeni kolejnych dziesięciu lat – aż dziw bierze, że o aktorze, o którym niedawno można było pisać właściwie bez końca, mówi się w tak dużych odcinkach czasu – Robin Williams nie ma szczęścia do ról. Gdyby się zastanowić, jego najlepszymi kreacjami powstałymi pomiędzy rokiem 2002 a 2012 są te, w których gra jedynie za pomocą głosu. Fender z Robotów (2005), a przede wszystkim Ramon oraz Lowelas z dwóch części Happy Feet: Tupot małych stóp to lekcja dubbingowej wirtuozerii dorównująca disnejowskiemu Dżinowi. Warty wspomnienia jest również Czlowiek roku (2006) Barry’ego Levinsona. Williams, u boku Christophera Walkena, Jeffa Goldbluma i Laur Linney, wciela się w nim rolę telewizyjnej osobistości, która – przez żart i przypadek – zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych. Mimo tego, że film Levinsona jest w istocie komedią obyczajową, można dostrzec w nim wiele drobnych, acz celnych kuksańców uderzających w dumę zachodu – demokrację. Pozostałe filmy z tego okresu (pomijając może dwie części skierowanej do dzieciaków Nocy w muzeum) cierpią na bolesny brak charakteru (Nocny słuchacz, Wersja ostateczna, Najlepszy ojciec świata) lub tani sentymentalizm (Cudowne dziecko). Ostatecznie, są raczej mało zabawnymi, bazującymi na nazwiskach aktorów komediami (Szalone wakacje na kółkach, Stare wygi). Trzeba jednak podkreślić, że Williams nigdy nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu i w każdy z wymienionych filmów potrafi tchnąć odrobinę życia, to jednak nie wystarczy.
W przerwie pomiędzy kolejnymi zdjęciami Williams okazjonalnie pojawiał się na różnego rodzaju wystąpieniach. Można było oglądać go na imprezach związanych z grami video (to on jako pierwszy, w humorystyczny sposób, przedstawił edytor potworów z gry Spore), jego stand-upowe popisy mogli podziwiać również amerykańscy żołnierze (aktor ze swoim show odwiedził nawet bazę w Iraku). Przez długi czas jego komiczna aktywność była jednak wysoce nieregularna. Sytuacja uległa zmianie, kiedy w roku 2008 Williams zapowiedział wielki powrót do stand-upu. Trasa zatytułowana Weapons of Self-Destruction ruszyła we wrześniu 2009 i zakończyła się grudniowym występem w Nowym Jorku. Komik ponownie zapełnił sale w niemal trzydziestu amerykańskich miastach. Przygotowanie programu zbiegło się z rozwodem z Marshą, Williams mówił jednak na ten temat niechętnie. Trzy lata po rozstaniu z drugą małżonką aktor poślubił swoją ostatnią partnerkę, Susan Schneider.
Mimo tego, że media przestały poświęcać dużo miejsca Williamsowi, a w wielu wywiadach niczym mantra powracał temat uzależnień, o którym aktor mówił dość szczerze i otwarcie, druga dekada XXI zwiastowała nadejście pozytywnych zmian. W roku 2009 aktor przeszedł udaną operację serca i, po niezbędnej przerwie, powrócił w 2012 epizodycznymi rolami w serialach Wilfred oraz Louie. Może to właśnie te krótkie występy spowodowały, że właściciele CBS przypomnieli sobie o jego istneniu. W rezultacie, od roku 2013 do 2014 Williams pojawiał się w telewizji jako główny bohater serialu Przereklamowani. Kreacja Simona Robertsa, ekscentrycznego mistrza reklamy, miała w sobie dużo z samego aktora – ciężki życiorys, uzależnienie, dwudziestoletni okres trzeźwości. Po części Williams grał dla CBS samego siebie. Mimo bardzo mocnego startu i dobrych ocen, Przereklamowani zaczęli tracić widzów, w związku z czym stacja zrezygnowała z realizacji drugiego sezonu serii. Williams zaczął przyjmować również ciekawsze role kinowe. The Angriest Man in Brooklyn, mimo fatalnych ocen krytyków, w końcu wyłamywało go z przyklejonej na przestrzeni ostatnich lat metki dobrego wujka, ciekawie zapowiadało się również Absolutely Anything (współpraca Williamsa i panów z Monty Pythona). O tym, czy kariera Williamsa powróciłaby w końcu na odpowiednie tory, niestety się już nie przekonamy.
Don’t Worry Be Happy
Jedenastego sierpnia świat obiegła informacja o tym, że w kalifornijskim apartamencie odnaleziono ciało aktora. Po wstępnym raporcie koronera wiadomo, że Williams popełnił samobójstwo. Każda śmierć jest bolesna, ale tak nagłe i gwałtowne odejście człowieka, który przez całe życie kojarzony był z uśmiechem oraz ekranową radością, dotyka jeszcze silniej. Wiele z osób czytających ten tekst z całą pewnością odnajduje Williamsa gdzieś tam, w dawnych czasach, kiedy to jego filmy były tematem podwórkowych rozmów i zakrapianych oranżadą spotkań przy odtwarzaczu wideo. Sam należę do tej grupy i przyznaję, że z informacją o śmierci aktora umarł we mnie kawałek dzieciństwa. Może i brzmi to nazbyt pompatycznie, może zalatuje tanim sentymentalizmem, ale nic na to nie poradzę – po prostu tak jest i nic tego nie zmieni.
Williams z całą pewnością nie chciałby jednak, abyśmy zamartwiali się w nieskończoność, dlatego na zakończenie tego tekstu powracam do roku 1988 i teledysku Bobby’ego McFerrina. Przekaz utworu i klipu, w którym swoje wygłupy prezentuje między innymi Robin Williams, jest prosty i zamyka się w tytule kompozycji – Don’t Worry, Be Happy, Nie martw się, bądź szczęśliwy. Żegnaj Kapitanie.