Richard Linklater: Kompletna filmografia

Bracia Newton (1998)
Praca nad Braćmi Newton była dla Linklatera zupełnie nowym doświadczeniem. Reżyser kojarzony do tej pory z tym, co Amerykanie zwykli nazywać indie cinema, a my kinem autorskim, po raz pierwszy zdecydował się na stworzenie filmu gatunkowego o stosunkowo wysokim budżecie. Dodatkowo, opowiadana przez niego historia miała opierać się na faktach. Bracia Newton tworzyli bowiem gang, który na początku XX wieku wsławił się największą w dziejach USA serią udanych napadów na banki oraz pociągi. Bóg jeden raczy wiedzieć czemu niepokorna rodzinka nie została kolejną z wielkich amerykańskich legend, choć po drobnej analizie ich przypadku można mieć co do tego pewne podejrzenia. Newtonowie byli prawdopodobnie za porządni. Nie zabijali, nie okradali kobiet oraz dzieci. Działali bez rozlewu krwi, niczym dżentelmeni. Kino woli narwańców, którzy opróżniają magazynki z prędkością błyskawicy.
Po filmie poruszającym się po takiej tematyce można spodziewać się pościgów, wystrzałów oraz akcji prącej do przodu z prędkością kuli wystrzelonej z pistoletu rabusia. Linklater gra jednak na przekór przyzwyczajeniom widza. Jego bandyci traktują pracę tak, jak urzędnicy, którzy co rano wstają, aby zasiąść za niegdyś dębowymi, a dzisiaj przytachanymi z Ikei, biurkami. W ich wielkich skokach nie ma nic ekscytującego – ot, rutyna. Większość czasu spędzają panowie na nieustających rozmowach dotykających wszelkich możliwych aspektów sztuki obrabiania państwowych sejfów. Na początku to nawet zabawne, z czasem zaczyna jednak nudzić niczym przeciągająca się wizyta w urzędzie.
Linklater wyraźnie usiłuje poigrać z gatunkowością, wtłoczyć w ramy dawno ustalonych konwencji odrobinę własnych fascynacji. Tym razem nie do końca się jednak udaje. Bracia Newton mają swoje momenty, całkiem sympatycznie igrają z klasykami gatunku (w szczególności z Bonnie i Clydem), chwilami satysfakcjonują aktorsko (Hawke, Ulrich, D’Onofrio i McConaughey odwalają dobrą robotę), ale w ostatecznym rozrachunku film staje się nieco przegadaną i przeciągniętą opowieścią o jednych z najnudniejszych złoczyńców Ameryki.
Życie świadome (2001)
Po gatunkowej zabawie na planie Braci Newton Linklater powrócił w zdecydowanie bardziej eksperymentalnej formie. Życie świadome nakręcono przy użyciu normalnej kamery, z udziałem żywych aktorów, niemniej finalnie film przybrał formę oryginalnej animacji działającej na zasadach rotoskopii (klasycznie – ręczne odrysowywanie elementów oraz postaci pojawiających się w kadrze). Oczywiście, tym razem grafikom z pomocą przyszły komputery i stworzony specjalnie na potrzeby filmu program – Rotoshop. Wszystko po to, aby oddać nierealną atmosferę marzenia sennego, bo właśnie o snach Życie świadome stara się nam opowiedzieć.
Reżyser uznaje, że najlepszym środowiskiem do rozważania zawiłości świadomego snu oraz eksplorowania meandrów naszej podświadomości jest, nieco przewrotnie, wnętrze głowy śniącego. Głównym bohaterem filmu czyni Linklater Wileya Wigginsa (długowłosy chłopak z Dazed and Confused), nikt nie mówi jednak o tym, że jego perspektywa jest również perspektywą widza. Życie świadome jest o wiele bardziej skomplikowane. Poziomy snu nieustannie się w nim mieszają, tak, abyśmy spuścili intelektualną gardę, stracili orientację i dali ponieść się dziwnemu, acz porywającemu rytmowi sennego marzenia. Wiggins w całej tej opowieści dominuje, odgrywa rolę przewodnika, ale z każdą kolejną minutą filmu ulega się wrażeniu, że po krainie Orfeusza błądzi sam Linklater, który pojawia się w końcówce filmu, w milczeniu grając na flipperach.
Życie świadome pełne jest filozoficznych rozważań, które sięgają swoimi mackami daleko poza zagadnienia związane ze strukturą snu. Doświadczenie płynące z seansu pierwszej animacji Linklatera porównać można do dryfowania. Chaotyczny nurt odbija nas od brzegu do brzegu, od osoby do osoby, od teorii do teorii. Spotkanie macek oraz dryfowania skutkuje jednak tym, że z powierzchni ciężko sięgnąć dna lub chociażby solidnej głębokości. Reżyser, poruszając ogrom zagadnień, jedynie delikatnie ich dotyka, prześlizguje się po nich nie unikając banału. Oczywiście, można zrzucić to na karb mechaniki snu, który również zmusza nas do dryfowania i zaczepiania się o losowo napotykane elementy wydobyte z głębin podświadomości. Nie przeczę, że takie były intencje samego reżysera. Nie zmienia to jednak faktu, że momentami nieco przefilozofowana gadanina kolejnych osób stających na drodze Wigginsa może męczyć. Może, ale nie musi.
Taśma (2001)
Wizualno-konstrukcyjna ekstrawagancja Życia świadomego może uchodzić za przeciwieństwo minimalizmu oraz teatralnego zacięcia zaprezentowanego przez Linklatera w tym samym roku, przy okazji premiery nakręconej za pomocą kamery video Taśmy. Film powstał na podstawie sztuki stworzonej przez Stephena Belbera. W jej kinowej wersji teatralnych aktorów zastąpili Ethan Hawke, Uma Thurman oraz Robert Sean Leonard. Cała trójka wykreowała tu zresztą jedne z najlepszych ról w całej karierze (to, co na planie wyprawia Hawke, dosłownie wymyka się wszelkim opisom).
Obskurny pokój hotelowy, dźwięk otwieranej puszki, spuszczanej wody. Nagle otwierają się drzwi. Do pomieszczenia, w którym przebywa niedogolony i wyraźnie podchmielony Hawke wchodzi Leonard, który trzyma się znacznie lepiej od dawnego kumpla ze szkoły średniej. Dlaczego bohater Hawke’a znajduje się w tym miejscu? Możemy jedynie gdybać, choć scenariusz podsuwa pewien trop – festiwalową premierę filmu dawno niewidzianego znajomego, tego samego, który przed chwilą przekroczył próg powoli gnijącego hoteliku. Rozpoczyna się rozmowa, która szybko schodzi na temat wspólnej znajomej. Amy (Uma Thurman) była wielką miłością Vince’a (Hawke). Zaraz po jego porzuceniu, bez słowa wyjaśnienia i bez tego, co zwykło nazywać się „konsumpcją związku” (swoją drogą, okropne wyrażenie), dziewczyna przespała się z Johnem (Leonard). Vince podejrzewa, że nie zrobiła tego z własnej woli. John nie zdaje sobie natomiast sprawy z tego, że jego kumpel ma pewien plan. Jego częścią jest znajdująca się coraz bliżej hotelowych drzwi Amy.
Linklater wraz ze swoimi aktorami oraz operatorem (Maryse Alberti) wyciąga ze sztuki Belbera dosłownie wszystko, co można w niej odnaleźć. W przeciągu niespełna półtorej godziny widz staje się świadkiem niezwykle przekonującej psychodramy. W pokojowym hotelu przeszłość powraca do dawnych znajomych ze zdwojoną siłą, brutalnie wyważa drzwi, które oni jedynie delikatnie uchylali. Linklater, jak to na niego przystało, nie próbuje nikogo oceniać. Żadna z postaci nie jest tu bohaterem pozytywnym, nikt nie zasługuje również na miano czarnego charakteru. Taśma jest opowieścią o ludziach uwikłanych w przeszłość, próbujących oswoić się z nią, przekabacić na swoją stronę. Właśnie dlatego film staje się wojną punktów widzenia. To właśnie ich zderzenie jest najbardziej interesującą częścią spektaklu. Jeśli ktoś nie potrafi przekonać się do kina teatralnego, Taśma jest najlepszą drogą do tego, aby się przełamać i rozpocząć poszukiwanie kolejnych tytułów (choć o rzecz tak dobrą wcale nie jest w tym gatunku zbyt łatwo).
Szkoła rocka (2003)
Po Taśmie Linklater zrobił sobie krótki odpoczynek. Wrócił w roku 2003 z nakręconym w ciągu jednego dnia dokumentem, Live from Shiva’s Dance Floor. W trakcie niespełna dwudziestominutowej podróży po ulicach Nowego Jorku widz zostaje zderzony z błyskotliwymi, ale i szalonymi dywagacjami wygłaszanymi przez Timothy’ego Levitcha, samozwańczego króla nowojorskich przewodników. Krótka forma Linklatera jest w zasadzie ekstraktem z powstałego kilka lat wcześniej The Cruise Bennetta Millera, czyli pełnego metrażu w całości poświęconego Wielkiemu Jabłku i Levitchowi, który pojawił się już zresztą w linklaterowskim Życiu świadomym. Przyjaźń z szalonym przewodnikiem przetrwała próbę czasu. Levitch wystąpił w niewielkiej rólce w Szkole rocka oraz w wyreżyserowanym na potrzeby telewizji cyklu, w którym w chaotyczny, acz pełen uroku sposób opowiada on o kolejnych amerykańskich miastach.
Rok 2003 był jednak dla Linklatera przede wszystkim sprawdzianem w zupełnie nowej stylistyce. Po raz pierwszy w swojej karierze zasiadł on za kamerą filmu familijnego. Szkoła rocka, z Jackiem Blackiem w roli głównej, opowiadała o nieco nieprzystosowanym do życia rockmanie, który po wyrzuceniu z zespołu postanawia zarobić na życie jako nauczyciel wykładający w elitarnej szkole dla dzieciaków miejscowych prominentów. Oczywiście, żaden rekrutant znajdujący się przy zdrowych zmysłach nie umieściłby go na takim stanowisku. Black dostaje się do szkoły podstępem, podszywając się pod swojego bardziej ułożonego współlokatora. Jego program nauczania nie obejmuje historii muzyki poważnej czy gry na instrumentach widywanych na co dzień w filharmoniach. Nowemu nauczycielowi gra w duszy The Who, Black Sabath i Iron Maiden. Swoją pasją stara się on zarazić dzieciaki, które wkrótce, z jego inicjatywy, zakładają zespół i zgłaszają się do rockowej bitwy zespołów. Tego samego konkursu, w którym zagrają dawni koledzy Blacka.
Opierając się o scenariusz Mike’a White’a, Linklater tworzy pełne wigoru kino familijne, które wyrywa się ogranym schematom, szanując inteligencję zarówno widzów dorosłych, jak i dzieci. Szkoła rocka to takie Stowarzyszenie Umarłych Poetów w wersji light. Dużo mniej w tym wszystkim goryczy, aczkolwiek Black (podobnie jak niegdyś Williams) tworzy postać uciekającą od wyświechtanego wzorca „od zera do bohatera”. W Szkole rocka nie mamy do czynienia z sytuacją, w której odgryzający głowy nietoperzom świr zamienia się w pełnego ciepła, powszechnie akceptowanego „fajnego kolesia” – postać zupełnie nijaką i niestety charakterystyczną dla kina familijnego. Black to od początku do końca ten sam bohater, ktoś, kto żyje według własnych zasad, ktoś, kogo napędza pasja. Nic dziwnego, że po latach aktor odegrał niezwykle podobną rolę na potrzeby kultowej już gry video – Brütal Legend. Takich postaci się nie zapomina.
Przed zachodem słońca (2004)
Przy okazji Dazed and Confused wspomniałem o tym, że Linklater dorasta wraz ze swoimi bohaterami. Głównym, acz cichym bohaterem jego autorskich filmów niemal nieustannie jest czas, przemijanie. To ciągła próba chwycenia tego dziwnego momentu, w którym teraz przestaje być i ginie, gdzieś z tyłu, za plecami. Jego trylogia jest tych tendencji najlepszym przykładem. Każdy kolejny film cyklu jest coraz bardziej dojrzały, ponieważ zmieniają się wszyscy, którzy biorą w nim udział. Nie bez przyczyny scenariusz Przed zachodem słońca powstał dzięki ogromnemu wkładowi Delpy oraz Hawke’a. Powiem inaczej, on nie mógł powstać bez ich ingerencji. Dzięki temu, że Jesse i Celine sami piszą swoją historię, jest ona tak przejmująco prawdziwa, spójna dosłownie w każdym niuansie.
Jak to w życiu, mimo złożonej obietnicy para nie znajduje się za sześć miesięcy na wiedeńskich ulicach. Ot, krótkie acz intensywne spotkanie, trzeba żyć dalej i zapomnieć. Los płata jednak figle, ponieważ okazuje się, że zapomnieć wcale się nie da. Widz nie wie o tym od początku, Linklater długo uwodzi go tworząc pozory kolejnego przypadku, ślepego trafu, który doprowadza do ponownego spotkania Jessego i Celine. Nic w życiu nie powtarza się jednak dwa razy. Spotkanie po dziewięciu latach jest w istocie skrzętnie zaplanowane, bo Jesse, wiedziony intuicją oraz doświadczeniem, zdaje sobie sprawę z tego, że wiedeńska noc była momentem jedynym w swoim rodzaju. Wie o tym również Celine, która w jednej z najbardziej wymownych scen filmu sięga dłonią w kierunku twarzy Jessego, zabierając ją przed tym, gdy znajdzie się w zasięgu wzroku mężczyzny. Z jednej strony jest to gonitwa za marzeniem, pięknym wspomnieniem z czasów, w których wszystko było prostsze, bo świat nie wydawał się taki poważny, stał przed młodymi ludźmi otworem. Z drugiej strony, marzenie siedzi właśnie obok mnie, jest materialne, można je dotknąć. Cały problem polega jednak na tym, że ponowny kontakt może zatrzeć w pamięci spacer po wiedeńskich ulicach.
Właśnie dlatego konwersacje toczone pomiędzy Jessem i Celine nabierają w Przed zachodem słońca ciężaru obcego pierwszej części opowieści. W Paryżu nie spotyka się już banda smarkaczy, która po uniwersyteckich wykładach z filozofii zdecydowała, że miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, a życie powinno być jedną wielką tułaczką. Mówi się, że czas leczy rany, lecz często zapomina się dodać, że po tychże często zostają blizny. Dziewięć lat to sporo czasu na to, aby się pokaleczyć. Doświadczenie nie idzie jednak na marne, bohaterowie wyciągają wnioski i, mimo wielu obaw, przy płycie Niny Simone kręcącej się w odtwarzaczu, dochodzą do wniosku, że tym razem samolot będzie musiał poczekać.
Drużyna specjalnej troski (2005)
Drużyna specjalnej troski to drugi, po Szkole rocka, film familijny sygnowany podpisem Linklatera. Historia byłej gwiazdy baseballu, która na stare lata zbyt często zaczęła zaglądać do kieliszka, to remake filmu Straszne misie (1976) z Walterem Matthau w roli głównej. W wersji z roku 2005 na stanowisku patologicznego trenera drużyny amerykańskiej Małej Ligi Matthau zastępuje Billy Bob Thornton, odwzorowujący w zasadzie swą rolę z o dwa lata wcześniejszego Złego Mikołaja.Delikatne dostosowanie scenariusza do czasów współczesnych wiele nie zmienia. Drużyna specjalnej troski to zgrabna kalka filmu poprzedzającego ją o niemal trzydzieści lat.
Z łatwością możemy domyślić się zatem, że historia zapijaczonego trenera będzie typową jazdą po schematach. Jej oglądanie daje całkiem sporo radochy, ale na próżno szukać w niej autorskiej ingerencji Richarda Linklatera. Ot, dobrze zrobiona fucha, nic więcej.