REMAKE STRATĄ CZASU. Sięgnij po oryginał
Zjawisko remake’u nie jest znakiem czasów współczesnych. W XX wieku z odświeżaniem danych tytułów spotykano się niejednokrotnie. W niektórych przypadkach nowa wersja historii przyćmiewała pierwowzór – tak było np. z Człowiekiem z blizną (1983). Dzieło Briana De Palmy zepchnęło na dalszy plan (moim zdaniem nie gorszy) utwór o tym samym tytule w reżyserii Howarda Hawksa (z 1932).
Nie chciałbym sprawy uogólniać, ale trudno nie odnieść wrażenia, że większość remake’ów wypada słabiej w konfrontacji z ich poprzednikami. Na różnorakie sposoby można tłumaczyć potrzebę ponownego sięgania po konkretną historię i przenoszenia jej na ekran. Brak nowatorskich pomysłów czy po prostu rozwój technologiczny i idące za nim przekonanie, że teraz pewne rzeczy będzie można ukazać lepiej. Niestety są takie przypadki, w których trudno zrozumieć motywacje twórców.
Zacznę od gatunku, który na remake’ach cierpi najbardziej, czyli horrorze. Wyszczególnię dwie kategorie: do pierwszej przynależą filmy amerykańskie, które doczekały się nowej wersji w wykonaniu rodzimych twórców. Drugą tworzą dzieła pochodzące z Azji czy Europy, które zostały zaadaptowane przez amerykańskie środowisko filmowe. Przyjrzyjmy się przykładom.
Na początek Omen (1976), który jest niekonwencjonalnym horrorem w kwestii sposobów uśmiercania poszczególnych bohaterów. Nie ma hektolitrów krwi, nie ma zadawania fizycznego bólu nożem kuchennym czy szaleńczego biegania po domu. Jeżeli o jakimś utworze grozy można stwierdzić, że „ma klimat”, to dzieło Richarda Donnera na pewno na przypisanie mu takiej cechy zasługuje. Przerażająca, chóralna muzyka Jerry’ego Goldsmitha, świetna kreacja Damiena w wykonaniu Harveya Stephensa oraz towarzyszący mu Gregory Peck, szerokie zastosowanie przez Donnera symboli satanistycznych… Pomimo upływu ponad 40 lat od premiery ten film wciąż wywołuje ciarki.
Tym bardziej niezrozumiały jest remake z 2006 roku. Współczesny Omen starał się posiłkować tym, co przyniosło sukces Donnerowi. Być może film Johna Moore’a broniłby się lepiej bez porównywania z pierwowzorem. Trudno jednak potraktować go jako autonomiczne dzieło, skoro scenariusz (poza nielicznymi zmianami, np. w początkowej sekwencji) został właściwie skopiowany jeden do jednego. Naturalnie można zauważyć pewne ulepszenia i mankamenty techniczne w wersji z lat 70. zostały udoskonalone, ale i tak realizacja niektórych scen wypada znacznie gorzej. Przytoczmy np. moment śmierci Nanny. Powstaje uczucie, że u Moore’a scena jest zbyt długa i zbyt efekciarska. Donner akt samobójczy zademonstrował z dynamiką i z zaledwie trzech ujęć na bohaterkę. Niepotrzebne było żałosne zbliżenie na spadający but, który za chwilę rozbije wazę z czerwonym niczym krew ponczem…
A scena przejazdu wzdłuż kościoła? Za dużo muzyki, a za mało bohatera, którego właściwie nie widzimy. W 1976 roku Damien krzyczał, bał się, nie panował nad agresją… A my to słyszeliśmy i obserwowaliśmy. W remake’u na podstawie muzyki musimy wnioskować, że dzieje się coś niedobrego i z wytężonym wzrokiem szukamy tego potencjalnie zawładniętego złą mocą chłopca. Aktorsko także bez porównania. U Moore’a nie brakuje mocnych nazwisk, zwłaszcza na drugim planie (Mia Farrow, David Thewlis, Pete Postlethwaite), ale wobec kreacji, jakich doczekaliśmy, należy stwierdzić, że ich obecność nie była konieczna. To nie pierwszy raz, gdy uznani aktorzy marnują swój potencjał w marnym kinie grozy.
Terry O’Quinn to dla wielu John Locke, ale po obejrzeniu Ojczyma (1987) przynajmniej u mnie zerwał z wizerunkiem inteligentnego rozbitka. Jego postać seryjnego mordercy w filmie Josepha Rubena ma dwa oblicza – na pozór kochającego męża oraz bezwzględnego psychopaty. Mimo wszystko horror ten nie jest w naszym kraju tak znany, jak na to zasługuje, a w 2009 roku premierę miał jego remake. Nie bez powodu na początku tego akapitu wspomniałem o O’Quinnie. Po obejrzeniu wersji Nelsona McCormicka widać, jak wiele dla horroru znaczy porządnie zagrana postać mordercy. We wcześniejszym Ojczymie aktor wcielający się w tytułowego bohatera kapitalnie grał mimiką, na pstryknięcie palcem zmieniał swój wizerunek, a jest jedna scena, w której O’Quinn chwilę po zdemaskowaniu nerwowo przewraca oczami i językiem oblizuje wargi, co w zbliżeniu rejestruje oko kamery. Takie obrazki potrafią utkwić w pamięci widza. W remake’u Dylan Walsh tej iskry szaleństwa nie ma. Brakuje w nim tej niepokojącej tajemnicy i nie wychodzi przed szereg wielu innych morderców z nożem w dłoni. O’Quinn tak, Walsh nie.
Uwielbiam Funny Games (1997) i nigdy nie będę podzielać decyzji Michaela Hanekego, aby nakręcić wersję amerykańską. To zbędny remake, ale mimo wszystko to wciąż Haneke. Austriak z pewnego poziomu nie zszedł i pomimo że wciąż będę uważać, iż historia o duecie młodzieńców pożyczających jajka jest jedna i milknę wobec Funny Games U.S. (2007), to nie zamierzam na siłę wyłaniać błędów z remake’u. Tym bardziej że Haneke starał się przenieść zalety pierwowzoru jeden do jednego, co w dużej mierze mu się udało.
Inaczej wygląda sprawa w przypadku odtworzenia Psychozy (1960), którego dokonał Gus Van Sant. Jego Psychol (1998) to chyba najbardziej niepotrzebny film w dziejach kina. Oczywiście piszę to z przymrużeniem oka, ale nie jestem w stanie zrozumieć, czym się kierowali jego twórcy. Miałem okazję trafić na wywiad, w którym Van Sant tłumaczy swoje intencje i zestawia obie wersje sławetnego zabójstwa pod prysznicem, lecz wciąż nie kupuję stanowiska reżysera. W Psycholu każda scena wyjęta z Psychozy została zbezczeszczona. Możliwe, że to kwestia uroku lat 60. i przekonania o nowatorstwie Alfreda Hitchcocka, co wciąż pozwala nam się zachwycać tak odległym dziejowo horrorem/thrillerem, niemniej Psychoza budzi niepokój na każdym kroku.
Psychol natomiast to marna kalka. Aktorzy nieudolnie próbują naśladować tak znakomicie wykreowane postaci, a najbardziej kultowe momenty (Janet Leigh jadąca samochodem, rozmowa w recepcji na tle wypchanych ptaków czy wspomniana już scena pod prysznicem) zostały spartaczone. Pewne tematy zostały również przedstawione zbyt dosłownie. W oryginalne Hitchcock umieścił w centrum kadru jedynie oko podglądającego kobietę Normana Batesa. Van Sant odczuł konieczność wyłożenia kawa na ławę kwestii onanizacji bohatera. Nawiasem mówiąc, nie pomógł także kolor, a podobno zastosowanie barwy stanowiło jeden z podstawowych argumentów za realizacją tego… eksperymentu.