Nazywam się Bond, JAMES BOND. Ranking odtwórców roli agenta 007
W związku ze zbliżającą się potrzebą zastąpienia Daniela Craiga, postanowiłem w końcu stanąć na wysokości zadania i uporządkować Bondów od najlepszego do najgorszego. Zadanie o tyle trudne, że uważam, iż seria – mimo ponad 50 lat na karku – nie zaliczyła tutaj żadnej wpadki (poza przywróceniem do roli Connery’ego w Diamenty są wieczne) i zawsze będę bronił zdania, że każdy aktor znakomicie wpasował się w zaproponowaną konwencję.
Ale jednak – nigdy nie wiesz, kiedy jakiś psychopata nie powie ci z sadystyczną satysfakcją “uszereguj Bondów albo użyję tych głowic…”. Zatem zanim los świata zawiśnie na włosku, nie przedłużajmy…
Miejsce 6. George Lazenby
W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
George Lazenby to Bond dwóch prędkości. Z jednej strony ruszył szybkim tempem, aby dogonić uciekające czasy i jawi się w filmie niczym piąty Beatles – delikatnej urody, romantyczny, zakochany i niebojący się uronić łzę. Z drugiej jednak pospiesznie hamujący, aby sprostać wymaganiom widzów przyzwyczajonych do Bonda Connery’ego – w każdej niemal scenie ze szklanką/kieliszkiem alkoholu i w jednej tylko sekwencji niczym ksiądz po kolędzie (chociaż z zupełnie innym zamiarem) wędrujący od drzwi do drzwi kolejnych młodych, ponętnych kobiet. Wisienką na torcie pozostanie jego zadziwiająca garderoba (golfy, żaboty, kilty). Pierwszy i ostatni Bond na ślubnym kobiercu.
Miejsce 5. Timothy Dalton
W obliczu śmierci, Licencja na zabijanie
Na długo przed erą Craiga wprowadził do roli przyziemność, brutalność i odnowił spuściznę Fleminga (co zresztą sam podkreślał w wywiadach). Bond poważny, realistyczny (oczywiście w ramach konwencji) i niebojący się ukazać prawdziwe uczucia. Działający w czasach obawy przed AIDS, więc przy tym najmniej rozwiązły. Szkoda, że jego rola zakończyła się na dwóch odcinkach, ale Licencja na zabijanie to wciąż czołówka całej serii.
Miejsce 4. Pierce Brosnan
Goldeneye, Jutro nie umiera nigdy, Świat to za mało, Śmierć nadejdzie jutro
Podobne wpisy
Trochę romantyk, trochę szowinista, raz zimny zabójca, innym razem zuchwały śmieszek. W chwili największego kryzysu serii Martin Campbell postawił na prawdziwego Frankensteina – Pierce Brosnan jest Bondem, który łączy charakterystyczne cechy wszystkich wcześniejszych odtwórców roli (nie zna tylko chińskiego, czym pochwalić się mógł Bond Connery’ego). Był to zabieg zrozumiały, bardzo serii potrzebny, Brosnan doskonale czuje się w roli, ale musimy powiedzieć to sobie wprost – jego Bond nie ma własnej tożsamości, odgrywa tylko sztuczki, które podpatrzył u Connery’ego, Lazenby’ego, Moore’a i Daltona. Z drugiej strony pozostaję mocno subiektywny i winduję go w rankingu dość wysoko – jako dziecko lat dziewięćdziesiątych muszę, w końcu Pierce to mój Bond.