Ranking filmów z serii JAMES BOND. Wyniki plebiscytu
14. Spectre (2015)
Kolejne filmy o Jamesie Bondzie powstają z mniejszymi lub większymi przerwami już od prawie sześćdziesięciu lat, więc oczywistym jest fakt, że wśród nich znajdują się filmy po prostu nieudane. Żaden jeden (no, może Diamenty są wieczne z nieznośnie tatusiowatym Seanem Connerym) nie wszedł na poziom zwyczajnej żenady. Wszystko zmieniło się w 2015 roku, kiedy po trzech bardzo różnych, ale wciąż świetnych (tak, bardzo lubię Quantum of Solace) filmach z Danielem Craigiem, odbyła się premiera Spectre. Powstał film nie tylko nieudany, tracący tempo, pisany na kolanie i zawierający takie sceny jak ta, w której Bond molestuje ledwo owdowiałą kobietę, ale też wypaczający poprzednie odsłony poprzez wprowadzenie zazdrosnego „brata” głównego bohatera, który miał stać za wszystkimi wydarzeniami i nieszczęściami w życiu bohatera – od Casino Royale po Skyfall. Bardzo niedobre. [Filip Pęziński, fragment zestawienia]
(ex aequo) 12. Żyj i pozwól umrzeć (1973)
Jedna nieprawdopodobna akcja goni następną. Czego tutaj nie ma? Groteskowy pościg motorówkami przez bagna Luizjany, czarna magia, przepowiadanie przyszłości, przejazd piętrowym autobusem pod wiaduktem kolejowym i moja ulubiona scena – James Bond przeskakujący po głowach krwiożerczych krokodyli z małej wysepki na stały ląd. Coś pięknego! Warto również zwrócić uwagę, że piosenka tytułowa z tej odsłony jest jednym prawdziwym solowym przebojem w karierze Paula McCartney’a. Miłośnicy poważnego kina szpiegowskiego mogą mieć problemy z wytrwaniem do końca seansu, reszta widzów powinna jednak bawić się wyśmienicie. [Piotr Han]
(ex aequo) 12. W obliczu śmierci (1987)
Bond w wykonaniu Timothy’ego Daltona jest poważny, momentami wręcz spięty i zdecydowanie bardziej realistyczny, a do tego przez prawie cały film pozostaje wierny jednej kobiecie. Solidny, dobrze rozpisany scenariusz zakorzeniono we współczesności (mniejszy nacisk położono na wygasającą Zimną Wojnę, większy na konflikt ZSRR i Afganistanu), jednocześnie odnosząc się do literackich korzeni Bonda – pojawia się tu między innymi znana z pierwszej powieści o agencie 007 organizacja SMERSZ i postać agenta CIA Felixa Leitera, który współpracuje z głównym bohaterem. [Grzegorz Fortuna]
(ex aequo) 10. Żyje się tylko dwa razy (1967)
Piąty film o 007 to wyprawa do Japonii oraz przyjęcie bardziej humorystycznej konwencji, z której Bond słynął przez następne dekady. Zresztą w międzyczasie agent MI-6 doczekał się swej pierwszej pełnoprawnej parodii pod postacią… Casino Royale. Osłabiło to nieco wpływy z kinowych kas, choć nie zahamowało wciąż rosnącej popularności Jamesa, który tutaj staje oko w oko ze swoim nemezis – Blofeldem. Dzięki tym i innym elementom jest to film, który należy ustawić gdzieś pośrodku bondowskiej stawki. Z jednej strony potrafi on zniesmaczyć pewnymi rozwiązaniami (Connery ucharakteryzowany na Japończyka), z drugiej poraża rozmachem (niesamowite scenografie Kena Adamsa). Formalnie nie zaskakuje, bo język serii już dawno zdołał się wyklarować. Ale bawi i po prostu dobrze się ogląda, nawet pomimo upływu lat i wielu głupotek bijących z ekranu. [Jacek Lubiński]
(ex aequo) 10. Zabójczy widok (1985)
Pożegnanie Rogera Moore’a z cyklem w naprawdę dobrym stylu. Film ma ciekawą fabułę, jest dynamicznie opowiedziany, a kilka scen mocno zapada w pamięć, zwłaszcza sekwencja w kopalni, w której czarny charakter bezlitośnie, ale i z frajdą, rozstrzeliwuje robotników przy pomocy uzi. Sam Moore wywiązuje się ze swojej roli bezbłędnie, lecz mają rację wszyscy ci, którzy twierdzą, że był on już wtedy za stary na agenta Jej Królewskiej Mości. Poza tym, jest to pierwszy Bond z lat 80-tych, który faktycznie tę dekadę reprezentuje – poprzednie były jakoś dziwnie zawieszone w czasie, również realizacyjnie bliższe poprzedniemu dziesięcioleciu. Tymczasem Zabójczy widok (co zaskakujące, nakręcony przez Johna Glena, twórcę dwóch wcześniejszych części), czy to dzięki szybszej akcji, czy to dzięki piosence Duran Duran, czy to przez udział popularnej wtedy Grace Jones, można w końcu skojarzyć z epoką MTV. [Krzysztof Walecki]
9. Doktor No (1962)
Wesoła i obecnie nieco chaotyczna ramotka, której seans nijak nie zapowiada późniejszego fenomenu serii. To po prostu niespieszna, B-klasowa przygoda szpiegowska z kreskówkowym przeciwnikiem, kuriozalną, jakże inną od przyszłych standardów czołówką, wyjątkowo słabym soundtrackiem i mocno archaicznymi scenami akcji. Nie znajdziemy tu wielu innych charakterystycznych dla cyklu elementów, przez co debiut 007 na dużym ekranie z perspektywy czasu wydać się może niekoniecznie udanym eksperymentem, który obecnie nie miałby szans zaistnieć w podobnej formie. To jednak nadaje mu znamiona wyjątkowości i pozwala przemycić kilka udanych motywów. Spokojny rytm i kameralność intrygi działają na plus, podobnie jak kryminalne zacięcie i bajeczne plenery Jamajki. W końcu mamy tu też ikoniczne, wciąż robiące wrażenie sceny, na czele z pierwszym pojawieniem się na ekranie Connery’ego, który tym samym zdefiniował istotę słynnego agenta. Mimo niedostatków jest to pozycja obowiązkowa. [Jacek Lubiński]
8. Pozdrowienia z Rosji (1963)
Bezpośredni sequel Doktora No pod wieloma względami okazał się ciekawszym i bardziej dopracowanym przedsięwzięciem, które nadało Bondowi konkretny styl. Można zatem napisać, że to tutaj dopiero narodził się prawdziwy, tradycyjnie pojmowany agent 007. Jednocześnie, prócz wydatnie budujących mitologię świata elementów pokroju muzyki Johna Barry’ego, udało się utrzymać zbliżony do poprzednika klimat, rytm oraz pewną kameralność opowieści – o większym rozmachu, ale nadal przyziemnej, wciąż pozbawionej wizualnych przegięć i zbędnego gadżeciarstwa. Iście kryminalna intryga nawet dziś trzyma fason i jest zwyczajnie interesująca oraz świetnie poprowadzona. Znakomici przeciwnicy, ikoniczne postaci, wspaniałe kobiety i kilka scen perełek pozwalają Connery’emu poczuć się jak ryba w wodzie i dosłownie ożywiają Bonda na naszych oczach. Czego chcieć więcej? [Jacek Lubiński]
(ex aequo) 6. Człowiek ze złotym pistoletem (1974)
Człowiek ze złotym pistoletem nie jest co prawda tak niedorzeczny jak późniejszy o kilka lat Moonraker, ale i tak znalazło się w nim kilka motywów wziętych dosłownie z kosmosu – jak chociażby postacie karate-gimnazjalistek, które nagle pojawiają się w fabule, żeby wyciągnąć Bonda z opresji. Po premierze filmu pojawiło się zresztą wiele uzasadnionych zarzutów co do jakości jego scenariusza, a dochody ze sprzedaży biletów nie zachwyciły producentów (choć wcale nie były niskie). Trudno jednak ograniczyć się do narzekań, bo Człowiek ze złotym pistoletem ma swoje plusy, które nawet dziś warto docenić. [Grzegorz Fortuna]
(ex aequo) 6. Szpieg, który mnie kochał (1977)
Cała produkcja ma świetne tempo, fenomenalną sekwencję początkową (jedną z najbardziej widowiskowych i skomplikowanych realizacyjnie w historii serii), miejsca akcji zmieniające się w mgnieniu oka (m.in. Austria, Egipt, Sardynia), a Bond ma okazje zasiąść za kierownicą swojego najbardziej ikonicznego auta (obok Astona Martina DB5 z Goldfingera) – zmieniającego się w łódź podwodną Lostusa Esprita. Dodatkowo dostajemy przepiękne zdjęcia i scenografię, która była nominowana do Oscara. Mimo tego, że Moore w dalszym ciągu nie potrafi dorównać Connery’emu, a duża ilość humoru i slapsticku jest czasami irytująca, to całe widowisko jest świetną rozrywką na nudny wieczór. Najdostojniej starzejąca się produkcja z trzecim Bondem. [Radosław Pisula]
5. Licencja na zabijanie (1989)
Drugi i zarazem ostatni film z Timothym Daltonem w roli najlepszego agenta Jej Królewskiej Mości, kontynuuje kurs obrany przez poprzednika. Bardziej serio podejście do tematu, jako odtrutka na produkcje z Rogerem Moore’em Licencja na zabijanie, wyrosła na jedną z lepszych części cyklu. Jest też jednocześnie zbliżona do najbardziej klasycznych filmów akcji. Dzieje się w nim, nawet jak na standardy 007, sporo. Co więcej, film Johna Glena odbrązawia Bonda, odsłaniając jego mroczną naturę. Niesubordynacja, rezygnacja ze służby, nieopanowana chęć zemsty to dużo jak na (zwykle) letnie przygody tego angielskiego dżentelmena. Jakby nie patrzeć, film przetarł szlak dla produkcji z Danielem Craigiem. [Tomasz Urbański]
4. GoldenEye (1995)
W GoldenEye po raz pierwszy pojawił się Pierce Brosnan, czyli aktor z wrodzoną klasą, widoczną i w zachowaniu, i w urodzie. To zadziałało. Mimo wielu technicznych zalet, jakie ma GoldenEye, Brosnan, a więc świeży aktorski powiew z Irlandii, uwiódł publiczność i zapewnił sobie jej akceptację na kolejne trzy produkcje. Kupiłem kasetę z muzyką Serry, nawet taką z hologramem, licencyjną za kilkadziesiąt tysięcy starych złotych. I chociaż niektóre efekty specjalne już dzisiaj wręcz śmieszą (np. zderzenie rosyjskiego Miga-29 ze stacją radarową w Severnaya), rajd czołgiem T-55 po ulicach Petersburga wciąż robi piorunujące wrażenie, jego zderzenie z pociągiem pancernym również, oraz Sean Bean jako czarny charakter. [Odys Korczyński]