Ranking filmów TIMA BURTONA
5. Powrót Batmana (1992)
W sprawie tego, czy Batman powraca jest dobrym filmem o przygodach Człowieka-Nietoperza, zdania są podzielone. Trudno natomiast negować Burtonowość tej kontynuacji, która pomimo udziału tego samego reżysera oraz grającego główną rolę Michaela Keatona, bardzo różni się od pierwszej części. Jest to sequel zdecydowanie mroczniejszy od oryginału, skupiony bardziej na fizycznej i psychologicznej konfrontacji ludzi skrywających się za maskami niż na spektakularnej akcji. Kotka, Pingwin i Nietoperz walczą między sobą w zimowej scenerii Gotham, świadomi tego, że jako Bruce Wayne, Selina Kyle i Oswald Cobblepot, czyli ich publiczne alter ego, tylko udają ludzi, którymi nie są.
Więcej w kontynuacji statyczności i teatru (czuć, że film był w większości kręcony w studiu), mniej natomiast komiksowego szaleństwa oraz przygody. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to Batman od początku do końca Burtonowski, bliższy jego stylowi i wyobraźni niż poprzedni film. Erotyzm bucha z ekranu za każdym razem, gdy Keaton i Michelle Pfeiffer dzielą kadr, a charakteryzacja Danny’ego DeVito jako Pingwina ma w sobie więcej z gotyckiego horroru niż obrazkowego oryginału. Ostatecznie Batman powraca może podobać się bardziej fanom samego reżysera niż Człowieka-Nietoperza.
[Krzysztof Walecki]
4. Sok z żuka (1988)
Oto film, po którym Tim Burton znalazł się w reżyserskiej pierwszej lidze, dostał natychmiastowy angaż jako reżyser Batmana, a zarazem już na stałe potwierdził swój status naczelnego ekscentryka Hollywood. Ta komedia fantastyczna o tragicznie zmarłym małżeństwie, zmuszonym nawiedzać swój własny dom, jest po trosze zwariowaną parodią filmów o duchach, opowiedzianą z ich perspektywy, po trosze zaś ironicznym komentarzem na miastowe elity, które sprowadzają się na prowincje, aby móc zmieniać je na ich modłę. I jedni, i drudzy jednak muszą ukorzyć się przed potęgą szalonego bio-egzorcysty, demonicznego śmieszka, świntucha, krętacza i brudasa, tytułowego Soku z żuka (przegenialny Michael Keaton).
U Burtona świat żywych nie jest wcale mniej dziwny niż zaświaty (częściej to ci, u których nadal wyczuwalny jest puls, wydają się bardziej pomyleni), a granica między oboma wydaje się płynna, wręcz nieistniejąca, zwłaszcza, że scenografia i tu, i tam przypomina jakiś koszmarny sen. Ale sam film jest lekki, niesamowicie zabawny, cudownie udziwniony i jedyny w swoim rodzaju. Zabiera widza do fantastycznej krainy, w której im coś jest bardziej mroczne, turpistyczne i martwe, tym zabawniejsze.
[Krzysztof Walecki]
3. Batman (1989)
Bez względu na to, jak długo prowadziłoby się debaty o tym, który filmowy Batman jest tym najlepszym – realizacyjnie i aktorsko – dla mnie odpowiedź na to pytanie jest dziecinne prosta. Wygrywa pierwszy Batman Burtona, odstawiając konkurencję daleko za sobą. Film skupia w sobie najlepsze cechy komiksowego oryginału – mroczny klimat i wyrazisty, kanoniczny wręcz konflikt bohatera i jego antagonisty. I owszem, na pytanie o najlepszego Jokera w historii kina także znam odpowiedź – i nie kieruje mnie ona bynajmniej do Heatha Ledgera. Cały ten Nolanowski realizm w ogóle do mnie nie trafił, bo moim zdaniem zadał on kłam komiksowości fabularnej podstawy. Burton, przy udziale odpowiedniej plastyki, wolał zachować umowność tej historii, jej baśniowość i symboliczność. To do mnie trafiło.
[Jakub Piwoński]
2. Duża ryba (2003)
W Dużej rybie Tim Burton mierzy się z konwencją kina familijnego i wychodzi z tego starcia zwycięsko. To niezwykle barwna powieść o Edwardzie Bloomie (Albert Finney), który przez całe życie opowiadał niesamowite historie o swym życiu, i jego synu (Billy Crudup), który postanawia udowodnić ich nieprawdziwość. Duża ryba to świetna mieszanka Forresta Gumpa i Burtonowskich fantasmagorii, które przeplatają się w sposób niezwykle harmonijny. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę do końca nie wiemy, które przygody Blooma były prawdziwe. Bardzo dobra obsada (doskonali Brooks i McGregor!), wspaniały baśniowy klimat i morał, który docenią zarówno dorośli, jak i ich trochę większe dzieci.
[Dawid Myśliwiec]
1. Ed Wood (1994)
Oglądając dzieło Burtona, zawsze łapię się na refleksji, jak Ed Wood by odebrał film o sobie? Człowiek o tak specyficznej osobowości, trawiony przez wizję i ambicję, pochłonięty autentyczną miłością do kina, którego los oszukał, dając mu wszystkie nadzieje i zero talentu, by je odpowiednio zrealizować. Przy zabieraniu się za biografię „najgorszego reżysera w dziejach”, łatwo ulec pragnieniu, by go wykpić i ośmieszyć, uczynić z niego żałosną postać. Jednak tego właśnie Burton nie robi. Pozwala swojemu bohaterowi na snucie marzeń i dlatego celowo omija co bardziej ryzykowne wątki, podkreślając ekscentryczne co prawda, ale również przyjazne oblicze Wooda. Nie ma tu groteski ani parodii, jest raczej świadoma gra z konwencją gatunku i ciepłe spojrzenie z perspektywy lat. Zatem, jak by Wood odebrał film o sobie? Podejrzewam, że uznałby, iż wreszcie należycie go doceniono!
[Karolina Chymkowska]
korekta: Kornelia Farynowska
[polldaddy poll=9545470]