search
REKLAMA
Fantastyczny cykl

PROJEKT FORBINA. 50 lat zapomnianego arcydzieła science fiction

Jakub Piwoński

8 lipca 2020

REKLAMA

Projekt Forbina to jeden z tych wybitnych filmów science fiction, o których dziś niewiele osób pamięta. Nakręcony dwa lata po słynnej Odysei kosmicznej film poszedł w podobne ślady co Kubrick, ponownie nakreślając konflikt człowieka i maszyny. Dodajmy – robiąc to nie mniej sugestywnie i nie mniej wiarygodnie. Dlatego też warto go sobie przypomnieć, zwłaszcza że w tym roku mija 50 lat od jego premiery.

Pierwszym skojarzeniem, które pojawiło się w mojej głowie podczas zapoznawania się z Projektem Forbina, był Terminator. Tak bowiem wyglądałby wedle mnie film, gdyby skupiono się w nim tylko na wrogim ludzkości Skynecie – jego początkach i momencie przeciwstawienia się swym projektantom. Historia ukazana w filmie z 1970 roku przedstawia bowiem sytuację pozornego sukcesu, jaki osiągnął człowiek. W niedalekiej przyszłości doktor Charles A. Forbin na zlecenie rządu konstruuje superkomputer, który ma przewyższać człowieka w skuteczności podejmowania decyzji – zwłaszcza tych dotyczących obronności kraju. Kolos, bo takim mianem została określona maszyna, okazuje się jednak nie być cudem techniki jednej tylko kultury. Szpiedzy dobrze wykonali swoją pracę, ponieważ w skonfliktowanej z USA Rosji pojawia się niejaki Strażnik, komputer o nie mniejszej sile obliczeniowej.

Zaprezentowany w Projekcie Forbina konflikt polega na tym, iż w pewnym momencie oba komputery nawiązują między sobą nić porozumienia. Dogadując się, postanawiają podporządkować sobie człowieka, podejmując w tym celu wyjątkowo ekstremalne środki. Podstawowym argumentem myślących maszyn jest władza nad bronią nuklearną. Podstawowym celem – uczynienie z człowieka jednostki niewolniczej w celu poprowadzenia jej do nowego, lepszego świata. Czy człowiek zdoła przeciwstawić się potędze tworu, który samodzielnie zaprojektował? Czy ugnie przed nim kolano, składając mu hołd i obiecując posłuszeństwo, czy może zdoła „odłączyć wtyczkę”, pozbawić maszynę energii i pokazać jej miejsce w szeregu? Nie dość, że obrane przez reżysera Josepha Sargenta kierunki fabularne niejednokrotnie wzbudzają efekt zaskoczenia, zwłaszcza w odniesieniu do finału, to jeszcze przez cały czas trwania tego niespełna półtoragodzinnego filmu da się wyczuć osobliwe napięcie, które sprawia, że bardzo trudno oderwać się od ekranu.

Tu upatruję największej siły Projektu Forbina. Jako film został wyjątkowo dobrze, precyzyjnie skonstruowany – surowo i metodycznie, acz konsekwentnie poprowadzony w kierunku kulminacji. Akcja bardzo szybko przechodzi do sedna, a bohater wprowadzony za pomocą bardzo czytelnej ekspozycji zostaje umiejscowiony w sytuacji konfliktu, z której bardzo trudno znaleźć korzystny wynik. Zaczyna się walka z czasem, szukanie rozwiązań, w tym też słabych punktów, które mogłyby przymknąć uwagę maszyny na tyle, by uzyskać nad nią przewagę. Bodaj najzabawniej na tym polu wypada bardzo ciekawie sprowokowany wątek miłosny w filmie, w którym maszyna zostaje na chwilę pokonana dosłownością umowy zawartej z człowiekiem. Jako że ten musi mieć prawo do prywatności, komputer przy wyłączonej kamerze umożliwia Forbinowi rendez-vous z kobietą, dzięki czemu może dojść do wymiany informacji. Czyżby twórcy tej historii chcieli dać do zrozumienia, że podczas gdy przewagą człowieka nad maszyną nie może być już inteligencja, to jednak w dalszym ciągu może być nią spryt?

W samym centrum tego pełnego napięcia stechnicyzowanego teatru stoi bohater o fizjonomii Erica Braedena. Bardzo szybko stajemy po jego stronie, gdyż przeciwnik, z którym przyszło mu się mierzyć, to bezcielesny byt o osobowości wygenerowanej w procesie zero-jedynkowym. Przeraża bardziej amoralnym duchem niżeli niesprecyzowaną figurą. Z kolei Charles Forbin ze swym inteligentnym wyrazem twarzy i przystojną aparycją stanowi kwintesencję ludzkiej myśli twórczej, ludzkiego dążenia do doskonałości. Narzędziem jest w tym wypadku nauka, która u szczytu swych możliwości nie zdaje jednak egzaminu, gdyż w rękach  człowieka zdaje się być przesiąknięta jego pychą. W tytułowym projekcie nie uwzględniono zatem jednego kluczowego błędu, wiążącego się z osiągnięciem Kolosa samoświadomości. Błędu, który rzucając wyzwanie etyce, przyczynia się do porażki Forbina.

Mogłoby się zdawać, że temat sztucznej inteligencji został już przez kino w dość wyraźny sposób wyeksploatowany. Podziw mój wzbudza jednak, że w latach 60. i 70. podchodzono do tematu tak poważnie, wyznaczając tym samym standardy przyszłym twórcom. Trudno bowiem takie komputery jak Alpha 60 z Alphaville, HAL 9000 z 2001: Odysei kosmicznej czy w końcu Kolos z Projektu Forbina traktować z dystansem. To zagrożenia, których podstawowym zadaniem jest wzbudzenie przerażenia faktem, iż rozwój technologiczny może w rezultacie wymknąć się nam spod kontroli i przynieść społeczeństwu wiele złego. Kryje się w nim mocno skrywany lęk przed (techno)terrorem, kontrolą, inwigilacją i, rzecz jasna, utratą wolności. Kolos daje ludzkości bardzo prosty schemat do przebrnięcia, obiecując zarazem, że podporządkowanie się mu ma przynieść nam korzyści. Odrzucając, wedle niego, złudną wolność, tak po prawdzie zrzekamy się przede wszystkim swej dumy. I w tym tkwi sęk.

Pytanie otwarte brzmi zatem: czy gdyby człowiek stanął przed możliwością wejścia w erę dominacji inteligentnych maszyn, nowego, świadomego swego istnienia gatunku mogącego zaprowadzić w świecie pokój, zlikwidować głód, choroby i inne nieszczęścia, gdyby miałoby się to odbyć tylko za cenę podporządkowania człowieka, czy wówczas, stojąc przed takim wyborem, zdołałby kategorycznie odrzucić idee swej własnej wyjątkowości, zdołałby odrzucić dumę? Śmiem wątpić. Dlatego właśnie tak bardzo fascynuje nas drugi rozdział tej opowieści, ukazany w seriach Terminator czy też Matrix. Niszczycielska wojna – oto nasza przyszłość, jeśli nie zdołamy w porę stłumić buntu maszyn.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA