Premiera Transformers 4 jako szansa na większą sprzedaż zabawek
Tak jak nie cierpię z całego serca Transformersów, tak mocno fascynuje mnie niezwykła w kosmicznej skali pustka filmów Baya. To filmy tak żenujące, tak uwłaczające intelektowi, tak głupkowato pocieszne i stargetowane na oczywiste cele w postaci najmniej wymagającego sortu publiczności, że aż łapię się za głowę, gdy przypominam te wszystkie bayizmy. Innymi słowy – trylogia Transformersów to esencja wszystkiego tego, co złe we współczesnym blockbusterowym kinie – i nie są tego w stanie zasłonić ani świetne efekty specjalne, ani masakrujący zmysły dźwięk i obraz, ani efektowna rozpierducha (bo na rozpierduchy zawsze miło się patrzy).
Ufff, wydałem to z siebie. Więcej parę lat temu napisałem przy okazji drugiej części („Jest fun”), przy okazji trzeciej nie chciało mi się strzępić języka, a teraz czas na zapowiedź czwartej odsłony roboto-robociej wojny z ludzkością pałętającą się między kupą żelastwa.
Dla nikogo nie powinna być zaskoczeniem konstatacja, że seria Transformersów to franchisingowe eldorado. Współpraca Hasbro, właściciela licencji, z McDonaldsem, Disneyem, Britney Spears, LucasFilm, Marvelem, Ulicą Sezamkową, producentami płatków śniadaniowych, twórcami gier komputerowych (m.in. Zynga) jest owocna i generuje wielomilionowe zyski.
Najważniejsze są oczywiście zabawki, rdzeń biznesu. Zabawki! Zabawki we wszelkiej maści pod wszelkimi szerokościami geograficznymi, dla dzieciaków od wieku niemowlęcego do nastoletniego. Jankesi i Europejczycy (z Azjatami wychylającymi się zza węgła) stoją zazwyczaj pierwsi w kolejce przed sklepem rzucającym co jakiś czas nowe kolekcje robotów, figurek, gadżetów, gier małych, dużych, gigantycznych; plastikowych, gumowych i z papieru. Hasbro sprzedaje licencje w 41 krajach na wszystko, co może zostać kupione przez rodziców dzieciaków.
Dużą część globalnego utargu zagarniają właśnie roboty – od 2007 roku seria filmowa seria Transformers przyniosła (bezpośrednio i pośrednio) spółce giełdowej Hasbro ponad 1,6 miliarda dolców (zysk)! Same filmy, przypomnijmy, zarobiły tylko w kinach prawie 3 miliardy.
I w tym kontekście spójrzmy na zapowiedź czwartej części. Otóż Brian Goldner, CEO Hasbro, zapowiada na 2014 rok premierę najnowszych Transformerów, które, jak skądinąd wiadomo, doczekają się rebootu tzn. nie będą prostą kontynuacją, a skrętem w bok. Potwierdza to sam Michael Bay, który prawdopodobnie znowu wyreżyseruje (albo będzie błogosławił następcę). Wg CEO najważniejszym motywem powstania kolejnej części jest wprowadzenie na scenę serii nowych robotów, które uzupełnią dotychczasowe uniwersum, a co za tym idzie: dzieciaki kupią nowe zabawki, a Goldner zainkasuje setki milionów na koncie. To jest powód powstania TF4 i jednocześnie szczera odpowiedź na słabszą niż zwykle sprzedaż zabawek-robotów w 2011 roku – wiadomo, trzy części z tymi samymi postaciami to kiepska idea pod względem biznesowym, więc nowe otwarcie – i nowe licencje – jest pożądane.
Wiem, że to oczywistości. Franchising filmowy jest znany od dawna, a królem na tym polu jest Disney, którego przychody z kinowych premier to często mniejsza część sprzedaży. Cała reszta to licencje spieniężane na umowach z setkami partnerów w różnych branżach. Jednak novum w tym wszystkim to bezpośredniość deklaracji, wyłożenie wszystkich kart na stół. Bez gadania o jakichkolwiek ambicjach, bez tłumaczenia się, bez jojczenia, mitologizowania i sentymentów.
Ta całkowicie racjonalna biznesowo strategia Hasbro udowadnia jedno: Transformers to pozbawiony jakiejkolwiek filmowej tożsamości produkt. Podporządkowany celom biznesowym Hasbro, doskonale zaprezentowany i skutecznie sprzedany. Jeśli się komuś wydawało, że to Michael Bay pociąga za jakiekolwiek sznurki, to był w błędzie. Tutaj rządzą licencje i zabawkowa strategia Hasbro. Bay to narzędzie do osiągnięcia celów.
Czy coś w tym złego? Absolutnie. To tylko jedna z twarzy współczesnego Hollywood.