W obrazie Finchera spotykamy się z deformacją wielowarstwową. Analizując wszystkie jej przejawy, mogłabym ją nazwać deformacją totalną: ponieważ dotyczy ona wszystkiego, co otacza bohatera i co mu tak bardzo zatruwa życie: społeczeństwa, odczuć, uczuć, zobowiązań i ograniczeń. W miarę posuwania się akcji dostrzegamy przyczyny tej deformacji: złamane serce Jacka (bezimienny bohater utożsamia Jacka ze swoim prawdziwym ego, człowiekiem sfrustrowanym, zagubionym w świecie rzeczy materialnych), czyli samotność dziecka wychowywanego bez ojca. Na naszych oczach rozgrywa się opowieść o bolesnej konfrontacji z rzeczywistością. Jej pierwszą fazą jest w miarę obiektywna analiza rzeczywistości (jestem konsumentem, częścią jakiejś machiny), następnie analiza swojego wnętrza (chodzę na terapię, jestem sfrustrowany) i, na końcu, chęć deformacji rzeczywistości (stworzę coś nowego, będę wolny, choć wolnym być tu nie sposób, chcę być kimś innym, choć jest to niemożliwe). Tego, co rozpoczął Tyler, a co skończył Jack nie potrafię nazwać zmianą, szczególnie w obliczu scen końcowych filmu ( Projekt Zagłada stworzony przez Podziemny Klub, próba samobójcza bohatera). Toż to czysta deformacja. Czyli rezygnacja z formy dawnej na rzecz czegoś nowego i niedookreślonego. Zastąpiłabym tu nazwę Projekt Zagłada na Projekt Ameba. Bo tym właśnie stała się zdeformowana wizja świata bohatera.
Walka Jacka z depresją, z jego przywiązaniem do rzeczywistości materialnej, walka przeciwko wytworom społeczeństwa: komercjalizacji życia czyniącej ludzkie istnienie plastikowym, pozbawionym sensu (przypadek Raymonda studiującego biologię). A przecież to walka z wiatrakami, w końcowej fazie siejąca bardziej spustoszenie, granicząca z terrorem. Cel przyświecający początkowym ideom został zdeformowany. Ale w końcu „żeby zrobić omlet, trzeba rozbić jajka” podpowiada demoniczne alter ego, Tyler. Cokolwiek to znaczy, większego sensu nie przedstawia, bo niszczenie logo firm czy wysadzanie kafejki z dziełem sztuki sponsorowanym przez dużą korporację do niczego na dłuższą metę nie prowadzi. Nie wiązałabym jednak tego bezsensu z głupotą, ale właśnie z uczuciem nieokreślonej bezsilności wobec… no właśnie, wobec czego? Najpotężniejszym wrogiem człowieka okazuje się być on sam.
Zmiana władzy jest momentem przemiany, która domaga się, żeby towarzyszył jej właśnie taki wyrazisty rytuał przejścia od tego, co stare, do tego, co nowe. I to wszystko zapewnia członkom podziemnego klubu Tyler. Tu możesz robić prawie wszystko, co zechcesz, mówi im, tu nie ma klarownych reguł, stresu, tu stajesz się wolny. Tu stajesz się panem siebie samego. Całkowite zaprzeczenie zastanej rzeczywistości.
I znów paradoks. Nie każdy może mieć władzę. Członkowie tajnego klubu w ostateczności okazują się pionkami, oni chcą być komuś posłuszni, bo dzięki swemu przywódcy czują się lepiej, czują się silniejsi. Potrzebują solidarności okraszonej odrobiną terroru. Jako nowicjusze buntowali się przeciwko bezsensowi rzeczywistości – teraz sami go tworzą (chociażby Projektem Chaos).
„Nie jesteś samochodem, którym jeździsz, nie jesteś zawartością swojego portfela. Jesteś roztańczonym pyłem tego świata.”
Norton i Pitt to dobry wybór, zważywszy na to, że Fincherowi byli potrzebni aktorzy wyraziści. Oni nie są po to, by grać – ale by przedstawiać. Przedstawiać siebie lub kogoś innego podobnego do siebie, kim mogliby być, mając takie a nie inne cechy.
A dla mnie ten rodzaj przedstawiania jest jak najbardziej wiarygodny.
Tekst z archiwum film.org.pl (16.06.2005).