POD MOCNYM ANIOŁEM. Smarzowski o piekle alkoholizmu
Z oparów alkoholu, jeszcze gęstszych niż zwykle, wyłania się Wojciech Smarzowski, pozdrawia nas serdecznie i zaczyna wykonywać szaleńcze ruchy przywodzące na myśl deliryczne drgawki alkoholika. Z jego ust wydobywa się bełkot, z którego słyszalne są tylko pojedyncze frazy, rozpaczliwe krzyki brzmieniem przypominające słowa: wtórność, wtórność, wtórność raz jeszcze.
Tę recenzję powinien pisać alkoholik. Ja się nie nadaję, bo piję mało i nie do mnie nowy film Smarzowskiego jest skierowany.
Oto mamy bowiem do czynienia z dziełem, które w całości jest poświęcone eksploracji umysłu zatopionego w alkoholu.
Pozbawione klasycznej struktury fabularnej, z zionącą dziurą w miejscu, gdzie powinny się znajdować trzy akty, za nic mające oczekiwania widzów, gardzące dramaturgią oraz ciągiem przyczynowo-skutkowym (który jednak występuje i to w o wiele głębszym sensie niż można przypuszczać) istnieje tylko jako brama do umysłu alkoholika. Alkoholika w ciągu, bezsilnego i samotnego, dumnego, tak, – no bo jak to, pisarz i nie dumny? – ale wciąż człowieka w nałogu – tak bardzo, że nie jest w stanie przyznać tego faktu nawet przed sobą.
Ale skądżesz mam wiedzieć jak dobrze Smarzolowi ten cel przedstawienia umysłu chorego człowieka się powiódł, skoro sam jestem zdrowy? Jak to ocenić, jakie kryteria przyjąć? Mogę jedynie spojrzeć na to z perspektywy własnej wrażliwości i własnych lęków – sprawdzić czy obrazy i dźwięki Smarzowskiego docierają i przerażają mnie i tylko mnie.
„Są tacy, co mogą pić, a są tacy, co nie mogą, a nawet nie powinni pić” – mówi w otwierającej scenie grany przez Roberta Więckiewicza pisarz Jurek. „No tak” – odpowiada mu jego dziewczyna – „znaczy, że kontrolują”. „Znaczy ja kontroluję”. Smarzowski suto zastawił alkoholem literatury stół, przy którym siadają widzowie, obficie uposażając go w wiele tego rodzaju zabaw słowem: wyszukane zdania, kwieciste wynurzenia i cięte riposty. Taki też jest zapewne Pilch, według którego reżyser swój nowy film wysmażył. Powieść polskiego pisarza pod tym samym tytułem, której nie czytałem, ale która zdążyła zdobyć reputację pięknie napisanej i treściowo pustej (podobnie jak reszta twórczości Pilcha). Jeśli to prawda, to Wojciech Smarzowski wykonał swoje adaptatorskie zadanie wzorowo.
Pod mocnym aniołem jest bowiem zasadniczo pozbawione fabuły jako takiej: to właściwie zbiór luźno powiązanych ze sobą scen burzących klasyczną strukturę filmowej fabuły, poszatkowanych i zmielonych przez bezlitosny montaż przemieniający je w często nawet kilkusekundowe urywki. Pierwsze kilkanaście minut zachowuje jeszcze pewien stopień jedności akcji, miejsca i czasu, ale w momencie, gdy Jurek wpada w kolejny ciąg picia, wszelkie zasady linearnego opowiadania historii załamują się i nie odzyskują zastosowania aż do ostatnich minut filmu.
Ten zabieg ma oczywiście na celu jedno: pokazać najdoskonalej jak to możliwe umysł pogrążonego w ciągu alkoholika.
Dla niego czas w klasycznym sensie nie istnieje, gdyż życie zostaje zredukowane do niekończącej się serii kupowania alkoholi, chowania ich w mieszkaniu, picia, trafiania na izbę wytrzeźwień, stawiania się na nogi, wychodzenia z ośrodka i ponownego picia. Życie zmienia się w zbitkę bliźniaczo podobnych do siebie wydarzeń, tych samych miejsc, ludzi, czynności i myśli. Alkohol zaburza ciąg przyczynowo-skutkowy, a więc i w filmie w potocznym znaczeniu go nie uświadczymy: chronologia wydarzeń nie istnieje, po meandrach delirycznych majaków wędrują tylko wiecznie powtarzające się zdania, zasłyszane przypadkiem frazy, odcięte z pierwotnych kontekstów obrazy.
Ciężko się to ogląda, tym bardziej, że tego rodzaju anty-narracja jest nam serwowana w skupionej dawce przez półtorej godziny; a jednak odmówić Smarzowskiemu osiągnięcia pewnego rodzaju wyjątkowej jakości się nie da; zatopienia widza w pozbawionym zasad logiki świecie cierpiącego człowieka, dusznego i przygniatającego, z którego nie ma ucieczki i który wciąga nas równie mocno, co alkohol głównego bohatera.
Ktoś mógłby pomyśleć, że przedstawiona u Pilcha historia nadawałaby się na 15-minutową etiudę, ale byłby w błędzie. Pewna ciężka do zdefiniowana jakość zostaje osiągnięta dzięki chorobliwemu rozbuchaniu tej opowieści do ram pełnometrażowego filmu. Zmęczenie i rozpacz, jakie odczuwamy podczas seansu są jak najbardziej zamierzone, gdyż tak właśnie czuje się bohater; częstość i obfitość mnożących się repetycji, które tak sugestywnie przekonują nas, w jakim położeniu się znajduje Jurek, nie byłyby możliwe, gdyby nie dać im czasu na wybrzmienie i zwielokrotnienie.
Smarzowski osiąga tym samym pewne novum w swojej filmografii, gdyż po raz pierwszy tak kategorycznie odrzuca klasyczne zasady opowiadania historii i decyduje się na bezkompromisowe, bezpośrednie przekazanie wrażenia znajdowania się w czyimś umyśle, a nie spójną opowieść. Środki, jakich używa w Pod mocnym aniołem są znane z jego poprzednich dokonań: natarczywy montaż, dominujące elipsy, gra przekleństwami, stała obsada aktorska, muzyka Mikołaja Trzaski, – którego nazwisko tak dobrze pasuje do jego dokonań, niekoniecznie w pozytywnym sensie – odjeżdżająca w ostatnim ujęciu w górę kamera, no i ta niepowtarzalna wizja otaczającego świata, otaczającej Polski. Pełnej chamów, prymitywów, przaśności, smrodu, wódki i ignorancji – którą jedni u niego kochają, a drudzy nienawidzą.
Jednak zarówno w Domie złym, Róży, jak i Drogówce techniki formalne Smarzowskiego pozostały wciąż jeszcze w sferze narzędzi służących do opowiedzenia konkretnej historii. To fabuła była najważniejsza i to dzięki niej emocjonowaliśmy się przygodami poprzednich tragicznie kończących bohaterów polskiego reżysera. W Pod mocnym aniołem fabuły już nie ma, a obsesje reżysera wychodzą na pierwszy plan.
Problem z postawieniem na tego rodzaju sposób narracji jest taki, że o ile mogę chwalić Polaka za godną podziwu celność w przedstawieniu umysłu chorego człowieka, o tyle sposób ten niekoniecznie musi działać w konkteście fabularnego dzieła, jakim jest film. Dlatego podczas seansu odczuwałem bolesne braki w przedstawieniu świata głównego bohatera – chociażby tego przyziemnego, codziennego. Tak naprawdę niewiele wiemy o Jurku; wiadomo, że jest pisarzem, ale nie wiemy jak zarabia na życie, jak to się dzieje, że jeszcze nie został eksmitowany z mieszkania po takiej ilości libacji alkoholowych, czy ma jakąś rodzinę i kiedy właściwie pisze te swoje książki, skoro nic innego nie robi poza chlaniem. Pod mocnym aniołem to “goły” fabularnie film, w którym ciężko się czegoś chwycić, czymś się tak naprawdę przejąć, nabrać sympatii lub chociażby antypatii do bohatera – sposób narracji na to nie pozwala.
A przecież łatwo byłoby tej sympatii nabrać do wygrywanej przez Roberta Więckiewicza postaci: dumnego, pełnego dystansu i poczucia wyższości do otaczającego świata artysty – intelektualisty wśród zapitej hołoty, ostatniego sprawiedliwego wśród upadłych. Tylko, no właśnie, byłoby, gdyby nie przejeżdżający po całym filmie jak walec montaż Smarzola, niszczący wszystko na swojej drodze i drący sceny na kawałki. To wszystko jest też zapewne cechą pierwowzoru literackiego, no ale czy materiał książkowy powinien usprawiedliwiać reżysera, którego obowiązkiem jest odpowiednia adaptacja dzieła na język filmu?
Sytuacji nie poprawia fakt, że wspomniany warsztat Smarzola powoli zaczyna już trącić myszką i robi się męczący. Czuć to już było trochę w Drogówce, choć tam z nawiązką zastępowała to świetnie rozpisana historia. W Pod mocnym aniołem niestety nie ma już tego rodzaju zabezpieczenia i coraz bardziej starte techniki Smarzowskiego zaczynają ukazywać rysy, a na ich powierzchni zbiera się kurz.
Martwię się o niego, gdyż Polak jest obdarzony ogromnym, nieludzkim wręcz talentem do filmowego opowiadania historii – wyborny byłby z niego rzemieślnik i jedyny problem jest taki, że jeśli nadal będzie tak intensywnie pracować i kręcić na podstawie własnych scenariuszy i własnych zainteresowań, istnieje ryzyko, że coraz głębiej zatraci się w swych obsesjach i w ustalonym już reżyserskim emploi. Świeżość i zmiana klimatu – oto dwie rzeczy, jakie bym mu pokornie polecił: oddech świeżym powietrzem, jakieś nowe wyzwania, nowe tematy.
Szkoda byłoby go stracić, bo jakże utalentowany jest to człowiek, a jednak następujący fakt jest niepokojący: od czasu Domu złego Smarzol zalicza delikatny, mało widoczny, ale jednak coraz wyraźniejszy zjazd w poziomie swoich dokonań. O ile różnica między Domem… a Drogówką, czy Drogówką a Pod mocnym aniołem nie jest jeszcze jakaś dramatyczna, o tyle kiedy obejrzymy Dom…, a zaraz potem Anioła to już wcale tak wesoło nam nie będzie.
Cóż, jego następny film ma być o rzezi wołyńskiej z 1943 roku i ponoć w ogóle ma nie być w nim alkoholu. Mam taką nadzieję i jak zwykle w przypadku filmu Wojciecha Smarzowskiego – nadal czekam.