Plus Camerimage 2012 – podsumowanie
desjudi:
Przyznam Wam szczerze, że Plus Camerimage to mój pierwszy festiwal, na jakim byłem w swym kilkudziesięcioletnim życiu. A bydgoska impreza jest podobno najgorszym z możliwych debiutów kinomana. Bo teraz każdy inny festiwal zawsze będzie w jego cieniu (no, może oprócz Cannes czy Berlinale).
Powód jest prosty: niesamowita, naprawdę niezwykła publiczność, która wie, na jakiej imprezie jest, co znaczy ni mniej ni więcej, że wie o tym, czemu i komu jest ona podporządkowana. Objawia się to choćby brawami w momencie pojawienia się nazwiska operatora, w chwili wyjątkowo pięknego ujęcia, podczas napisów końcowych, podczas których nikt nie wstaje z miejsc dopóki nie pojawi się „Cinematography by” i nie rozlegną się burzliwe oklaski i wiwaty (zawsze, bez względu na jakość filmu). Są to momenty naprawdę magiczne i powodujące ciary na plecach, chwilami zwyczajne wzruszenie, jeśli podskórnie wyczułem – okiem laika – że robota operatora była naprawdę wyśmienita. Znakomitemu klimatowi sprzyja Opera Nova, której główna sala mieści 800 osób siedzących w amfiteatralnym ustawieniu, świetnie widzących (pomimo dużej sceny) i słyszących (doskonała akustyka) wyświetlany film.
To naprawdę wielkie święto operatorów filmowych, którzy zazwyczaj stoją w cieniu reżysera i aktorów i właśnie w Bydgoszczy, przez tydzień, są zdecydowanie najważniejsi – to wokół wyzwań, problemów i sentymentów związanych ze zdjęciami toczyło się festiwalowe życie. Plus Camerimage otworzył zresztą znakomity dokument „Side by side”, który niejako zdefiniował obecną sytuację w świecie ludzi stojących za kamerą. Wokół problemu kliszy i cyfry toczyły się dyskusje na konferencjach z operatorami. Na spotkaniu „O przyszłości filmu” Keanu Reeves z Joelem Schumacherem właśnie na tym aspekcie skupili się najbardziej. Odpowiedni klimacik budowały również korytarze Opery Novej wypełnione najnowszym sprzętem operatorskim Arri, Kodak, Sony, Panavision, którymi kręci się najważniejsze tytuły.
To wszystko sprawia, że Plus Camerimage ma inny status niż słynne Nowe Horyzonty, Gdynia, Warszawski Festiwal Filmowy, American Film Festival czy inne duże krajowe imprezy. Obecność operatorów Mistrza, Życia Pi, Argo, którzy zapowiadali swoje ostatnie prace; obecność na korytarzach całej masy znanych nazwisk (o nieznanych twarzach), w tym mistrza Vittorio Storaro, pozycjonuje ten festiwal zdecydowanie inaczej. Sztuka filmowa nabiera zupełnie nowego sensu, bo uwagę zwraca nie tylko samo doświadczenie filmu i jego taka czy inna ocena, ale także technologia za filmem stojąca i w równym stopniu determinująca doświadczenie filmu. Nie jest to kopernikańskie odkrycie, ale czasami warto i o takim szczególe pamiętać.
Motoduf:
Des wszystko fantastycznie opisał, więc dodam od siebie tylko jedno – specyfiką Camerimage jest to, że na korytarzach bydgoskiej Opery Novej, obok znanych lub mniej znanych twarzy, zobaczyć możemy tony (dosłownie – tony!) sprzętu wartego miliony dolarów, za pomocą którego kręcono najlepsze filmy w historii kina. I gwarantuję, że nawet najuczciwszy kinoman, który w życiu nie ukradłby choćby gumy do żucia ze szkolnego sklepiku, poczuje tam nieodpartą chęć, by coś (najlepiej kamerę Arriflexa) zdjąć ze statywu, wsadzić na ramię i biec ile sił w nogach do wyjścia. Co gorsza, wszystkich tych kamer można dotknąć, pokręcić pokrętłami i popatrzyć w obiektyw, a to tylko potęguje wzbierającą z każdą sekundą ochotę na spektakularną kradzież.
A oto w skrócie o filmach, które widzieliśmy na PlusCamerimage.
SIDE BY SIDE [8/10]
James Cameron, David Fincher, Martin Scorsese, David Lynch, Christopher Nolan, Lars von Trier i wielu innych opowiadają o tym, czym jest prawdziwe kino. [Motoduf, desjudi]
80 milionów [4/10]
Jeśli to ma być reprezentant naszej kinematografii w bitwie o Oscara, to wygląda to jak start kulawego w maratonie. Ładnie zrobiony obrazek z PRL i Solidarnością w tle, ale beznadziejnie wyreżyserowany i napisany. Wyobraźcie sobie potencjał jaki za sobą niesie: autentyczna kradzież 80 baniek, której dokonało kilku opozycjonistów. Świetny pomysł na polskie „Ocean’s 11”, czyż nie? Ale przykładnie spieprzone: pomysł się po prostu pojawia, dochodzi do kradzieży i…tyle. Nie widać procesu przygotowania, nie widać, strachu, niepewności, większych przeszkód. Aż przecierałem oczy ze zdumienia. Trzej bohaterowie niby są głównymi rozgrywającymi (i ich opozycyjna motywacja jest widoczna), ale w pewnym momencie znikają chyba na pół godziny. Filip Bobek pojawia się na plakacie, a w filmie jest obecny przez parę sekund. Podobnie z Olgą Frycz, Striońskim, Ferencym, którzy coś i kogoś grają, ale bezcelowo. Demoniczny bad guy nie ratuje sytuacji, bo jest zbyt komiczny, przejaskrawiony. A całość kończy się niczym. No tragedia po prostu. Wstyd coś tak nieporadnego wysyłać w świat. 4 (za odpowiedni klimat, za dobre zdjęcia, za wartką narrację) [Desjudi]
Premium Rush [7/10]
Bardzo przyjemny i bezpretensjonalny seans, a przy tym niezwykle sprawnie opowiedziana historia jednego dnia z życia nowojorskich kurierów, którzy pedałują ile sił w nogach ulicami Nowego Jorku, Manhattanu głównie. Sensacja? Komedia? Thriller? Tego typu filmy trudno przypisać do jakiegokolwiek gatunku, bo łączą w sobie wiele schematów, bawiąc się ogranymi kliszami, archetypicznymi sytuacjami sprowadzając całość do – po prostu – dobrej zabawy. Fajny film z niezłym Josephem Gordonem-Levittem i szalejącym Michaelem Shannonem. [Desjudi]
Imagine
[8/10]
Najnowsze dzieło autora niezapomnianych „Sztuczek” i „Zmruż oczy”, czyli jednych z najlepszych i najoryginalniejszych filmów polskich w ostatnich latach. Tym razem historia jest dość odważna i oryginalna. Po pierwsze całość została zagrana po angielsku, z udziałem zagranicznych aktorów – to rzadko widziana sytuacja u polskiego twórcy. Po drugie to opowieść o niewidomych z niewidomymi w rolach głównych. Andrzej Jakimowski doskonale prowadzi tę niebanalną fabułę uszytą z ciszy i nagłych dźwięków portugalskiej prowincji. Bez zbędnych słów, symboli, tez. Ma coś w sobie z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, odrobinę z „Przebudzeń”, trochę ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. Znakomite, dojrzałe i pięknie opowiedziane kino. [Desjudi]
[7/10]
Niewidomy nauczyciel przybywa do ośrodka dla ociemniałych dzieci, by uczyć je poruszania się za pomocą pozostałych zmysłów i własnej wyobraźni, bez strachu i charakterystycznej laski, która – jego zdaniem – bardziej ogranicza, niż pomaga. Jego specyficzne techniki (między innymi echolokacja) zjednują mu pacjentów, ale nie przekonują szefostwa szpitala. W tle pojawia się jeszcze dziewczyna – chowająca się w ośrodku przed światem – którą połączy z głównym bohaterem specyficzna więź.
„Imagine” na pozór utkane jest niemal z samych klisz – mamy nauczyciela-reformatora, nieczułych przełożonych i subtelnie zasugerowaną miłość do osoby, która nie może przystosować się do otoczenia. Klisze te są jednak u Jakimowskiego świeże, bo reżyser znalazł dla nich odpowiedni klucz narracyjny. Kolejne sceny nakręcone zostały tak, by widz nie widział tego, czego nie mogą zobaczyć bohaterowie – pewne elementy otoczenia pojawiają się w kadrze dopiero wtedy, gdy postacie je usłyszą lub wyczują. Seans „Imagine” jest dzięki temu bardzo ciekawym doświadczeniem, a sposób, w jaki Jakimowski opowiada historię – bez pretensji, z humorem i werwą – powoduje, że jego film ogląda się znakomicie. [Motoduf]
Argo
[8+/10]
Kapitalny już trzeci film Bena Afflecka. Niemożliwe żeby komuś nie podszedł. Cholernie gęsty pod względem napięcia – szczególnie drugą część filmu ogląda się jak na szpilkach. Samo rozwinięcie akcji poprowadzone jest po mistrzowsku: znakomity para-dokumentalny początek, budowa pomysłu na "film" i wreszcie realizacja "filmu". Cudnie się to ogląda, bez chwili nudy, tylko wlepiając wzrok w ekran i przylepiając się do niego na kilkadziesiąt minut. Zdjęcia Rodrigo Prieto są znakomite, choć widać tu cyfrę, czyli całą masę odpowiednich filtrów. Rewelacyjna scenografia, kostiumy, charakteryzacja. I cała historia, która została wprost stworzona na potrzeby filmu. I nawet jeśli fakty prawdopodobnie nie były tak emocjonujące, jak film, to jednak trzeba się głęboko ukłonić Affleckowi, bo stworzył znakomity film, który z przyjemnością każdy powtórzy co kilka lat. Choć warto ostrzec – to nie jest Affleck z Gone Baby Gone czy The Town. To Affleck, który doprowadza reżyserskie rzemiosło do perfekcji. Gdyby dostał Oscara za reżyserię wcale bym się nie zdziwił. [Desjudi]
[8/10]
Patrząc na karierę aktorską Bena Afflecka – pełną złych decyzji i nieudanych filmów – aż trudno uwierzyć, że ten dość przeciętny odtwórca ról zamienił się w znakomitego, wnikliwego reżysera, który opowiada na ekranie historie z wyczuciem i pasją. Po „Gdzie jesteś, Amando?” i „Mieście złodziei” Affleck po raz trzeci udowadnia w „Operacji Argo”, że grając w cudzych filmach po prostu marnował czas. Jako aktor jest tu co prawda co najwyżej poprawny, ale jako reżyser wspina się na wyżyny solidnego hollywoodzkiego storytellingu.
„Argo” jest najlepszym przykładem na to, że według klasycznych zasad hollywoodzkiego kina wciąż można zrobić film świeży i emocjonujący. Już pierwsza scena – w której dokumentalne zdjęcia z ataku na ambasadę przeplecione zostały z nakręconą przez Afflecka inscenizacją – trzyma widza na brzegu fotela, a dalej jest tylko lepiej. „Argo” zbudowane zostało wedle słynnej hitchcockowskiej zasady, którą na ekranie zrealizowano niemal modelowo – kolejne sceny podnoszą napięcie, a finał to prawdziwe mistrzostwo w dziedzinie ekranowego suspensu. Szkoda jedynie, że sama postać Mendeza – pracoholika, pozostającego w separacji z żoną – razi nieco sztucznością, szczególnie na tle znakomitych ról drugoplanowych. [Motoduf]
Jesteś Bogiem [8/10]
Dla reżysera – to debiut drugi film. Dla operatora – również debiut. Marzyłbym aby każdy debiut tak wyglądał, bo film jest świetnie zrealizowany, napisany, zagrany. To nie jest historia hip-hopu. To opowieść o sztuce, która wypływa prosto z trzewi, która prowadzi w nieznanym kierunku. I albo dasz się ponieść chwili, albo kalkulujesz. Magik, Rahim i Fokus nie kalkulowali. Kuba Koisz miał rację. [Desjudi]
PRZECZYTAJ RECENZJĘ JAKUBA KOISZA
PRZECZYTAJ RECENZJĘ JANKA STEIFERA
PRZECZYTAJ RECENZJĘ MICHAŁA CHUDOLIŃSKIEGO
Beasts of the Southern Wild
[9+/10]
Nie spodziewałem się za wiele, nie spodziewałem zbyt mało. A dostałem coś, co przerosło jakiekolwiek oczekiwania. Przede wszystkim piękna bajka o zagubieniu w tragedii – podana bezpretensjonalnie, w doskonałej formie łączącej syf powodzi z rzeczywistością kreowaną przez wyobraźnię kilkuletniej ofiary, która musi walczyć z wieloma różnymi demonami: stratą matki, ojcem-pijakiem, bandą życiowych wykolejeńców, tymczasowym domem i… bestiami. Film Zeitlina ogląda się jednak jak najlepszy film przygodowy albo jak niesamowitą historię relacji ojciec-córka. Byłem i jestem zachwycony, bo jak dla mnie to najlepszy film, jaki widziałem podczas festiwalu i na pewno jeden z najlepszych, najbardziej dojrzałych, spójnych i przemyślanych filmów w ostatnim czasie. [Desjudi]
[7/10]
Bardzo urokliwa, zilustrowana pięknie skomponowanymi kadrami opowieść o potrzebie wolności i konieczności pozostania sobą w każdej sytuacji. Zeitlin łączy realizm magiczny (całą historię poznajemy z perspektywy dziecka, co narzuca nam specyficzny, baśniowy sposób patrzenia na świat) z autentyczną tragedią w bardzo umiejętny sposób, dzięki czemu nigdy nie mamy wrażenia, że oglądamy dwa różne filmy. Nie podzielam co prawda w pełni zachwytów Desa, ale końcowe sceny zrobiły na mnie spore wrażenie, a aktorka odgrywająca Hushpuppy jest pod względem aktorskim niesamowita. [Motoduf]
Atlas Chmur [5/10]
Film zbiera oceny skrajnie odmienne, ale ja popieram stronę bardziej na "nie". Bo nawet nie chodzi o banały, których tak naprawdę nie ma zbyt wiele – kilka Dużych Słów nie zmienia faktu, że ten film jest zwyczajnym pustakiem filozoficznym. Idea przypadków i wszelkiego determinizmu jest chwytliwa ale służy tutaj wyłącznie jako ćwiczenie stylistyczne. Bohaterowie 6 historii są ze sobą powiązani biograficznie, ale zupełnie pozbawieni innego łącznika, choćby nawet moralnego (złe i dobre uczynki). Tak, wiem, to jest ta przypadkowość i niepewność losu ludzkiego, ale to tylko prosta konstatacja, że los ludzki determinowany jest przez innych. Żeby jednak nie było – świetnie się ogląda, bo to interesująca historia na wszelkich płaszczyznach. Znakomicie zagrana, wyreżyserowana, koncepcyjnie spójna. Kłopot w tym, że w tej spójności nie ma treści/myśli, która zaintryguje, pomasuje półkule mózgowe, zmusi do zadawania pytań i szukania odpowiedzi, wzbudzi dyskusje. Tutaj tego nie ma, bo to, co jest, jest błahe. Nie naiwne, bo nie ma tutaj coelhowatych prawd, ale błahe po prostu. [Desjudi]
Mistrz [9/10]
Film, który musi dojrzeć, przełamać wewnętrzne skupienie bieżącego oglądania, pierwszych wrażeń, myśli. To dzieło wywołujące wiele dysonansów, tak pod względem formy (sposób dopasowania muzyki i obrazu), jak treści (czytelność motywacji i niepewność co do pojedynczych momentów, zdarzeń). Mimo hermetyczności to doskonałe wejrzenie w sposób nadawania sensu – Joaquin Phoenix testuje na sobie wiarę, nadzieję i zaufanie, którymi obdarowuje go wyśmienity Phillip Seymour Hoffman. Manipulacja, prowokacja, gra, narzucanie ról – tym wszystkim gra Mistrz i tym wszystkim bezwzględnie gra Paul Thomas Anderson. Im dłużej myślę o jego najnowszym filmie, tym bardziej on rośnie w oczach, coraz lepiej się całość osadza. Czy wybitne? Nie wiem, ale na pewno nie do przecenienia. [Desjudi]
Życie Pi [8/10]
Największa moc „Życia Pi” czai się w naprawdę niesamowitej formie, przepięknych bajkowych scenach na oceanie, idealnie użytych efektach 3D. I to one stanowią o największej sile filmu, bo estetycznie są powalające (choćby Pi przyglądający się tonącemu statkowi) i mające w sobie sporo z filmowej magii, wcale nie tak często w kinie spotykanej. [desjudi]]
Kryptonim Shadow Dancer [8/10]
Jednak to, co sprawia, że "Shadow Dancer" prawdziwie lśni, to umiejscowienie całej historii wokół komórki rodziny i dynamiki między członkami tej unikalnej społeczności. Najnowszy film Marsha jest bowiem nie tylko thrillerem szpiegowskim, ale i wnikliwym dramatem rodzinnym. [Jerzy Babarowski 'Rodia']
Zabić bobra [8/10]
Jan Jakub Kolski nakręcił „Zabić bobra” własnoręcznie, przy użyciu aparatu cyfrowego, za pieniądze zgromadzone głównie dzięki interwencji przyjaciół, którzy byli przekonani o tym, że film powinien ujrzeć światło dzienne. W rozmowie z Kubą Wojewódzkim reżyser podkreślił, że do dziś nie wiadomo, czy gotowa produkcja pojawi się na polskich ekranach. [Fidel]
CHAIKA [7/10]
„Chaika” to film raczej namalowany, aniżeli opowiedziany. Słów w nim niewiele, a jeśli padają, to informują nas o tym, o czym już dawno dowiedzieliśmy się od pięknych, ale i surowych krajobrazów pogranicza Rosji i Kazachstanu. [Fidel]
Holy Motors [8/10]
W „Holy Motors” jest tyle szaleństwa, że można by nim obdzielić co najmniej kilkanaście innych filmów. To niezwykła podróż przez kolejne wcielenia głównego bohatera – Oscara – który jeździ po mieście wyposażoną w garderobę limuzyną i odgrywa kolejne role według zleceń przygotowanych przez tajemnicze „szefostwo”. Jest więc żebraczką, podrzędnym zbirem, umierającym wujem, a nawet kaskaderem grającym w scenach filmowanych przy użyciu techniki motion capture.
O co w tym wszystkim chodzi? Po części o komentarz na temat kina jako takiego (reżyser Leos Carax z niezwykłą swobodą prześlizguje się pomiędzy kolejnymi gatunkami), a po części też na temat samego życia – wcielania się w różne role, odgrywania na co dzień tych samych scen, których przebieg już dobrze poznaliśmy itd. Carax nigdy nie mówi jednak niczego wprost, dzięki czemu jego film jest fascynującą zagadką, pełną absurdalnych sytuacji i nieszablonowego humoru. Pod płaszczykiem groteski kryje się jednak dość smutna konstatacja, że tak naprawdę sobą jesteśmy tylko w przerwie na papierosa. [Motoduf]
Marie Kroyer [3/10]
Nie znam niestety duńskiego reżysera Billego Augusta, ale mogę się założyć, że nie byłby zachwycony, gdyby dowiedział się, że festiwalowa publiczność reagowała na jego najnowszy film – dramat kostiumowy, udający momentami kino psychologiczne – śmiechem i uszczypliwymi komentarzami. Taka reakcja jednak nie dziwi, bo „Marie Kroyer”, choć stara się być filmem poważnym i dorosłym, wygląda raczej jak nieudolna, niezamierzona parodia gatunku, który próbuje na ekranie realizować. Festiwalowy seans stał się dzięki temu doświadczeniem bliskim pokazom z cyklu „Najgorsze filmy świata”, a każda kolejna scena przekraczała ustanowione wcześniej granice żenady.
Tytułowa Marie Kroyer była żoną słynnego duńskiego malarza P.S. Kroyera, borykającego się przez długie lata z chorobą psychiczną. Film Billego Augusta ilustruje najważniejsze epizody z jej życia – walkę z dolegliwościami męża, romans ze szwedzkim kompozytorem Hugo Alfvenem, w końcu rozpad obydwu związków i utratę praw rodzicielskich do kilkuletniej córki. W jakim stopniu zaprezentowane w filmie wydarzenia odwzorowują prawdziwe losy Kroyerów, nie jestem w stanie określić, ale jeśli wierzyć Wikipedii, P.S. Kroyer – tutaj przedstawiany jako impotent – zmarł na kiłę. Jedno raczej drugie wyklucza.
Ewentualne przekłamania historyczne są jednak najmniejszym problemem „Marie Kroyer”, bo nawet jeśli August opowiada na ekranie prawdziwą historię, to robi to w sposób tak nieudolny, że momentami trudno powstrzymać się od śmiechu. Oprawa muzyczna ogranicza się do jednego łzawego utworu, powtarzanego w każdej scenie, która miała być wzruszająca, scenograf wyraźnie bywał na planie pijany (nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć długą scenę, w której wyraźnie widać co najmniej kilka współczesnych domów), a aktor grający Hugo Alfvena – w założeniu wytrawnego uwodziciela – wygląda jak psychopata, który prędzej Marie poćwiartuje, niż oczaruje. Dodana na siłę klamra kompozycyjna nie zmienia ani trochę faktu, że jest to film słaby, czerstwy i niezamierzenie zabawny. [Motoduf]
Hatred [4/10]
Irański reżyser, Reza Dormishian, przenosi nas na tureckie ulice, które stają się świadkami dwóch uzupełniających się historii. Pierwsza z nich opowiada o spotkaniu dwójki irańskich imigrantów, Zhaleh i Hameda. Druga historia koncentruje się wokół dnia, w którym para decyduje się dokonać napadu na bogatego wuja chłopaka. Pieniądze mają stać się dla nich przepustką do ucieczki z Turcji, w której młodzi ludzie nie potrafią odnaleźć swojego miejsca.
Wizualny sposób przedstawienia obu historii od razu daje nam do zrozumienia, że opowieść o początkach związku ma być tą bajkową i pozytywną, a ta o dniu napadu złą i kontrastującą z beztroską dni minionych. Kolorowe barwy pierwszej z wymienionych zdecydowanie kłócą się z wypłowiałymi kolorami drugiej (w ten sam sposób zmieniają się postacie).
Mocno zaakcentowane oddzielenie dwóch opowieści jest w pewnym sensie najlepszą metaforą tego, co zaserwował nam Dormishian. Wszystko jest w tym filmie zbyt dosłowne, wręcz przerysowane. Mamy miłość z jednej opowieści i złość, bezsilność oraz rodzącą się nienawiść z drugiej. Mamy dwie postacie, które są swoimi skrajnymi przeciwieństwami – słabego psychicznie chłopaka i silną dziewczynę. Bohaterów nieustannie zapełniających przestrzeń kadru oraz anonimowych ludzi, którzy podkreślają odrębność feralnej dwójki. Na domiar złego, Dormishian wciąż stara się nam powiedzieć, że miłość zmienia się w nienawiść ze względu na trudności asymilacyjne, z jakimi spotykają się imigranci. Niestety, wśród tej zabawy w kontrasty wyraźnie brakuje argumentów. [Fidel]
Sztuczne raje [2/10]
Kreatywnych filmów, które w sposób pośredni lub bezpośredni poruszają wątek narkotykowego uzależnienia było w kinie wiele. Właśnie dlatego, ciężko jest w tym temacie powiedzieć coś nowego, znaleźć filmową rzeczywistość, która opowiedziałaby o narkotykach i narkomanach w świeży, oryginalny sposób.
„Sztuczne raje” nawet nie próbują takiej drogi szukać. Mamy dwie koleżanki, które wyrywają się z domu i jadą na odbywający się na plaży festiwal muzyki elektronicznej. Na festiwalu trzeba zaliczyć oczywiście kilka pigułek, kilka stosunków z przypadkowymi biesiadnikami oraz rozmowę o życiu z kilkudziesięcioletnim hippisem-mistrzem zen. Potem jakieś przedawkowania, odsiadki za przemyt, złamane życia, płacz i lament. Klisza na kliszy, a do tego wykonanie gorzej niż złe (sceny imprez tanecznych wyglądają mniej więcej tak, jakbyśmy oglądali klipy disco-polo).
Kwintesencją obciachu „Sztucznych rajów” jest scena odlotu po pejotlu. Slow motion, pustynne klimaty, indiańskie pomrukiwania w tle, orzeł zakrywający Słońce swoimi majestatycznymi skrzydłami oraz bizony uwięzione w wąwozie. Dobrze, że w tle ktoś jeszcze nie deklamował Castanedy, bo poziom porażki sięgnąłby dna. [Fidel]
Mój rower [6/10]
Przede wszystkim, nie dość, że agresywna kampania TVN-u skutecznie zniechęca do zobaczenia filmu w kinie (ciężko mieć ochotę na oglądanie produkcji, której zwiastun pojawia się ze dwa razy w trakcie każdego pasma reklamowego, ewentualnie zostaje zastąpiony peanami wypowiadanymi na cześć filmu przez celebrytów związanych z TVN), to jest jeszcze silnie myląca. Montażyści odpowiedzialni za sklecenie zwiastuna wyraźnie sugerują, że „Mój rower” jest filmem całkiem zabawnym, co mija się z prawdą. Film Trzaskalskiego wywołuje kilka uśmiechów, ale w ogólnym rozrachunku to wolno opowiedziany dramat o próbie wzajemnego zrozumienia.
Dramat zdecydowanie dobrze zagrany, ze szczególnym ukłonem w kierunku Michała Urbaniaka, który kradnie każdą scenę, w której się pojawia, ale i mocno przeszarżowany. Przez przeszarżowanie rozumiem natomiast zbyt dużą ilość natarczywej symboliki i scen, które od początku do końca są zaplanowane w taki sposób, aby chwycić widza za serce. Szkoda, ponieważ film doskonale obroniłby się bez tego typu zabiegów, a ich obecność wpływa jedynie na minus, czyniąc z przekonującej historii bajeczkę opowiadaną ku pokrzepieniu serc. [Fidel]
Double Xposure [6/10]
Chińska opowieść o problemach związanych z identyfikacją własnej tożsamości. Film opowiedziany jest w całkiem oryginalny sposób. Pierwsza część skonstruowana jest na zasadach rasowego thrillera, w którym na pierwszy plan zostaje wyniesiony wątek pewnego zabójstwa i towarzyszących mu wyrzutów sumienia. Druga część zdecydowanie odbija się od tego, do czego przyzwyczajamy się przez pierwszą godzinę, ponieważ twórcy wtrącają nas „do głowy” głównej bohaterki. Widz nieustannie musi zadawać sobie pytanie o to, czy obserwowana przez niego kobieta straciła zmysły, czy może komuś bardzo zależy na tym, aby do takiego stanu ją doprowadzić. Szkoda, że mimo dość ciekawego konceptu i porządnej strony wizualnej historia traci rytm, a przez to przestaje angażować widza. [Fidel]