search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

PIŁA. Przekrojowe spojrzenie na serię

Łukasz Budnik

2 marca 2017

REKLAMA

Pobudka w obskurnym, nikło oświetlonym pomieszczeniu. Posmak metalu w ustach. Chłód łańcuchów na kończynach. Panika. Dezorientacja. Rozpacz. Nim zdążysz zrobić cokolwiek, telewizor przed tobą uruchamia się, a ty widzisz na ekranie kukiełkę o złowieszczym wyglądzie i równie nieprzyjemnym głosie. Kukiełka grzecznie się wita i zwraca do ciebie imiennie – wszak kultura ważna jest w każdej sytuacji – a następnie informuje cię, że za chwilę zagracie w grę. Zasady? Cóż, musisz poczuć ból – pozbawić się części ciała na przykład. Stawka? To proste: twoje życie. Ewentualnie śmierć.

Czy można sobie zasłużyć, by trafić w tak okrutną pułapkę? Bez mała: wszystkim. Możesz kogoś zabić, zdradzić, oszukać, odmówić sprzedania polisy ubezpieczeniowej, możesz się w rozpaczy pociąć, wprowadzić w błąd w pracy, słowem: zrobić coś, co może zostać zakwalifikowane jako „niemoralne”. Tyle wystarczy, by stać się ofiarą. Więc wydłubujesz sobie oko, amputujesz żywcem rękę, zanurzasz dłoń w kwasie, wyrywasz łańcuchy ze ścięgna Achillesa, przecinasz ramię piłą łańcuchową, odcinasz sobie nogę. Krzyczysz. Wołasz o pomoc. W przypływie adrenaliny okaleczasz się, żeby zobaczyć jeszcze światło słoneczne, cierpisz. W prawdziwym życiu byłbyś ofiarą okrutnej śmierci z rąk psychopaty. W serii filmowej Piła jesteś jedną z głównych atrakcji dla widza. Im pułapka bardziej wymyślna, tym lepiej.

Przynajmniej od pewnego momentu. Produkowana od 2004 roku franczyza nie od zawsze była przecież ukierunkowana w stronę tej feerii pokazywanych ze szczegółami tortur. Nakręcony za małe pieniądze – nawet jak na ówczesne standardy, a co dopiero dzisiejsze – film to w porównaniu do swoich następców skromny thriller, zrealizowany w większości w jednym pomieszczeniu. Ot, spełnione marzenie dwóch kumpli z filmówki, by zrobić pełny metraż. Pieniędzy było na tyle mało, że większość poszczególnych ujęć była pierwsza i ostatnia, co odbiło się niejednokrotnie na poziomie aktorstwa – szczególnie zamknięta dwójka w osobach Leigh Whannella (także scenarzysta) i Cary’ego Elwesa niechlubnie króluje na tym polu. Poza tym to u podstaw solidny, miejscami całkiem klimatyczny film. Idea psychopaty, który poddaje ofiary próbom mającym doprowadzić do ponownego doceniania życia, to ciekawe spojrzenie na temat seryjnych morderców, poza tym film Wana stroni na dobrą sprawę od ukazywania przemocy w sposób znaczny. To też fabuła w swoich ramach kompletna; zamknięta furtka.

Oczywiście przychód w postaci stukrotnej wartości budżetu wyważył furtkę siłą. Niskobudżetowy film zamienił się w markę, a wraz z pieniędzmi mnożyć zaczęło się wszystko: prosta, jednowątkowa fabuła z każdą częścią ewoluowała w historię rodem z zawiłej telenoweli. Pułapki, zamiast skupić się już na samym ich rezultacie, przybrały formę wizualną. Przemoc i cierpienie nie istniały od tej pory tylko jako wytwór wyobraźni i punkt kulminacyjny całości – stały się regularnym punktem programu, kreatywnym bardziej lub mniej. Więcej krwi, więcej mięsa, więcej wnętrzności. Psychopata nie był już po prostu jakimś tam Jigsawem z gazet i rozmów policyjnych – stał się Johnem Kramerem, odartym potem z tajemniczości na rzecz retrospekcji ukazujących fragmentarycznie jego losy. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim znajdują się historie ludzi, którzy stanęli na drodze planom Kramera lub spletli się z nimi. Jedno prowadzi do drugiego, fabuła każdej części przenika się z kolejną, zawsze z obowiązkowym twistem na końcu.

Oglądając Piły jedną po drugiej, silniej niż kiedykolwiek odnosi się wrażenie serialowości, do tego stopnia, że na początku każdego epizodu brakuje tubalnego „Previously on Saw”. Tyle tu wątków, tyle retrospekcji, tyle planów, że zastanawianie się nad sensem tego wszystkiego w pewnym momencie traci rację bytu i można jedynie traktować cały ten rys fabularny jako pretekst do pokazywania kolejnych pułapek, bo chyba lwia część inicjatywy twórców poszła w pewnym momencie właśnie w tę stronę. Zapomnijcie o chronologii – wątki z części pierwszej kontynuowane są w trzeciej, istotna kwestia epizodu czwartego wraca w szóstce, która jednocześnie traktuje też o wydarzeniach dziejących się wcześniej niż cokolwiek innego w serii. Chaos, wywołany celowo i rzutujący nie tylko na sam przebieg akcji, ale również – mówiąc o szczegółach – na montaż, zwłaszcza w scenach tortur. Można się domyślać, że epileptyczne ujęcia to jakiś sposób na wizualne przedstawienie paniki i nerwów „testowanych” ofiar.

Szkoda, że im dalej w las, tym bardziej twórcy oddalają się od idei „docenienia życia” jako uzasadnienia dla pułapek. Fakt, że ma to odniesienie w fabule, ale potencjalnie ciekawy do dalszego rozwinięcia pomysł na historię o seryjnym mordercy (te są przecież samograjem) został sprowadzony do festiwalu torture porn, w którym sam morderca jest głównie bohaterem flashbacków, uzasadniających, jak to się wszystko zaczęło. To nadal najjaśniejszy punkt całej serii – postać bardzo charyzmatyczna, oszczędnie zagrana, lecz paradoksalnie wzbudzająca szacunek i chyba największą sympatię pośród całej zgrai ludzi, którzy mają coś za skórą, choć mówimy o człowieku, który życie poświęca na konstruowanie śmiercionośnych urządzeń. Zdecydowanie najciekawszymi fragmentami poszczególnych części są te, w których poznajemy motywacje Johna, obserwujemy jego interakcję z innymi i gry, które prowadzi nawet bez użycia pułapek, ale wyłącznie słów – umiejętnie wykorzystując ludzkie emocje i słabości wynikające z braku ich kontroli.

Oczywiście myśląc o serii szerzej, już zbędne jest zastanawianie się, skąd surowce i środki na niemałe machiny, dlaczego tak łatwo Jigsawowi organizować opuszczone pomieszczenia na rozstawianie pułapek (ba, całe kompleksy), skąd przewidział, co do milisekundy, wydarzenia na długo w przód i, chociażby, gdzie zdobył na potrzeby jednej z pułapek kilkanaście martwych, gnijących świń. Albo inaczej: myślenie nad tym z automatu zmniejsza, ekhm, frajdę z oglądania tej serii. Jakkolwiek skrajnie to brzmi – wyłączenie mózgu, wyrzucenie ze słownika pytania „dlaczego?” i bierne patrzenie na to, co na ekranie, potrafi sprawić, że filmy te wchodzą dużo łatwiej (tak, nadal mówimy o produkcjach gore). Nie podnosi to ich poziomu i nie czyni nagle produkcją dobrą, ale zauważalnie wzrasta znacznik guilty pleasure, a znajdzie się nawet na przestrzeni serii kilka rzeczywiście dobrych momentów.

Powstały w roku 2010 epizod siódmy miał być jednocześnie ostatnim, wbrew wcześniejszym planom na podzielenie finału na dwa filmy (powód: rozczarowujący wynik VI w box office). Wykorzystano technologię 3D, zapowiedziano powrót Pewnej Postaci, zaplanowano budżet większy niż kiedykolwiek. Niestety, film, zamiast naprawić błędy poprzedników, nawet w oczach szczerych sympatyków serii okazał się być totalnym rozczarowaniem, dodatkowo częścią najkrótszą ze wszystkich siedmiu, z jedynie gościnnym wystąpieniem Jigsawa. Tym sposobem Piła rozstała się z kinem w niezbyt elegancki sposób (acz koniec końców finansowo korzystny) i temat zdawał się wyczerpany.

Do czasu, bo twórcy postanowili widzom o sobie przypomnieć i wkrótce, dokładnie 27 października, premiera kolejnej odsłony, zatytułowanej Saw: Legacy. Reżyserują bracia Spierig, odpowiedzialni za udane Przeznaczenie z Ethanem Hawkiem, więc po cichu liczę na reaktywację, która nada się do oglądania inaczej niż tylko z pobłażliwym uśmiechem na ustach, jedynie fragmentarycznie wywołując szczere zainteresowanie. I chociaż świadom jestem, że okazać się może zupełnie coś innego, to dam się wciągnąć w grę Jigsawa raz jeszcze.

korekta: Kornelia Farynowska

Łukasz Budnik

Łukasz Budnik

Elblążanin. Docenia zarówno kino nieme, jak i współczesne blockbustery oparte na komiksach. Kocha trylogię "Before" Richarda Linklatera. Syci się nostalgią, lubi fotografować. Prywatnie mąż i ojciec, który z niemałą przyjemnością wprowadza swojego syna w świat popkultury.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA