PEAKY BLINDERS. Gangsterski serial w rytmie rocka
Najciekawszą, najlepiej rozpisaną i najbardziej złożoną postacią występującą w tej opowieści jest bez wątpienia Tommy Shelby, którego gra Cillian Murphy. Złamany przez wojnę, zimny i wycofany, twardą ręką trzyma Peaky Blinders, nie ujawniając prawdziwych emocji. Jego jedyną słabością okazuje się kobieta… Murphy nadaje swojej postaci głębię i magnetyzm – to właśnie ten aktor jest główną przyczyną sukcesu serialu. Świetny jest także Paul Anderson jako jego narwany brat Arthur: wściekły pies, spuszczany ze smyczy, gdy trzeba postraszyć wrogów. Bardzo cieszy też, że w gangsterskiej opowieści znalazło się miejsce dla wielu interesujących i niezwykle różnorodnych postaci kobiecych. Nawet bohaterki mocno drugoplanowe, jak Lizzie czy Esme, mają osobowość. Każde pojawienie się energicznej, zaradnej cioci Polly (Helen McCrory) to przyjemność dla widza. Ukochana Tommy’ego, barmanka Grace (Annabelle Wallis), na którą wielu widzów narzekało, także jest moim zdaniem ciekawą bohaterką: stanowi uosobienie chłodnej, dystyngowanej blondynki. Z kolei inna kochanka głównego bohatera, treserka koni – grana przez żonę Toma Hardy’ego, Charlotte Riley – to typ inteligentnej, pewnej siebie kobiety interesu. Moją faworytką jest jednak siostra Tommy’ego, zadziorna i niesforna Ada (Sophie Rundle). Razem z jej ukochanym, idealistycznym komunistą, tworzyli wyjątkowo uroczą parę; szkoda (SPOILER), że Freddie Thorne umiera już na początku drugiego sezonu.
To starannie wyprodukowana rzecz, nie zrewolucjonizuje ona jednak naszego postrzegania serialu jako gatunku. Nie jest to także produkcja pozbawiona wad. Najczęściej rozczarowuje na poziomie czysto opowieściowym: zdarzają się dziury fabularne, bywa, że leży storytelling i prowadzenie postaci. Największy przeciwnik głównego bohatera – inspektor Campbell – to postać namalowana nieco zbyt grubą krechą: niechęć widza do niego jest budowana zbyt natrętnie, np. ustawicznie przypomina się nam, że nie walczył on w I wojnie światowej, co ma wskazywać na jego „niemęskość” i tchórzostwo. Sam Neill gra tę postać z zaangażowaniem, ale scenariusz niejako zmusza go do pozostawania kartonowym, podkręcającym wąsa i chichoczącym złowieszczo villainem.
Podobne wpisy
Niestety, ze wszystkich elementów to właśnie scenariusz zawodzi najczęściej. Rozwojowi poszczególnych postaci często brakuje konsekwencji, a decyzjom samych bohaterów – logiki i psychologicznego prawdopodobieństwa; nie wszystkie wątki zostają domknięte w satysfakcjonujący sposób, często rozwiązanie akcji jest zbyt pośpieszne i prowadzone jest po łebkach, a jednocześnie zdarzają się passusy dłużyzn i niewiele wnoszących scen, co odbija się na tempie całości. Scenarzyści nieco zbyt chętnie korzystają z rozwiązań typu deus ex machina, czego najjaskrawszym przykładem była chyba (SPOILER) końcówka trzeciego sezonu – kiedy to ratunek w beznadziejnej, wydawałoby się, sytuacji spadł dosłownie z nieba… Szczęście zbyt często sprzyja rodzinie Shelbych – niemal wszystko uchodzi jej członkom na sucho. Tommy nawet cięty nożem gdzieś w ciemnym zaułku zostanie uratowany dosłownie na sekundę przed zadaniem mu śmiertelnego ciosu.
Ogólnie rzecz biorąc, jest to jednak produkcja, której zdecydowanie warto dać szansę. Przypomina swojego głównego bohatera, Tommy’ego Shelby’ego: jasne, ma wady, ale i tyle uroku, że jesteśmy w stanie je wybaczyć. No i niebezpiecznie wciąga nas w swój świat.