Trzeba to sobie powiedzieć jasno i klarownie. Scenariusze do obydwu filmów nie są przełomem w kinie. Opowiedziana historia jest prosta, banalna i schematyczna. Różnica w oglądaniu jest jednak kolosalna. Wynika to przede wszystkim z realizacji. Z nurtującego każdego kinomaniaka pytania „oryginał czy remake?” w tym wypadku zdecydowanie wygrywa pierwowzór.
22 lata młodsza, blada kopia jest filmem zbędnym i niepotrzebnym, bez napięcia, ciągnącym się nudnym pseudo-thrillerem, z pozbawionym charyzmy Dylanem Walshem. Jedyną atrakcją wydaje się być Amber Heard, która wykorzystuje swój bezcenny czas najlepiej jak potrafi, pojawiając się w 90% swoich scen w bikini, tym samym umilając chwile podczas oglądania przynajmniej męskiej części widowni.
Mimo kilkudziesięciu lat „na karku” pierwowzór Josepha Rubena praktycznie się nie zestarzał. Reżyserowi udaje się odpowiednio dawkować napięcie. Dzięki krótkiemu czasowi projekcji odpowiednio skondensować całość, pozbawiając wątków niepotrzebnych – przez to intensyfikując emocje. Kluczem do sukcesu filmu było zatrudnienie do tytułowej roli Terry’ego O’Quinna, dla którego była to rola życia (przyćmiona dopiero sukcesem Lost i jego Johnem Locke).
O’Quinn znakomicie wypada w scenach pełnych furii, szarżując, ale i kontrolując postać. Jest autentycznie, demonicznie przerażający, powodując natychmiastowy rozstrój żołądka. Dlatego też wciąż się ten film pamięta; o remake’u zapomina się natychmiast po obejrzeniu. I choć są to w gruncie rzeczy filmy B-klasowe, to B-klasa B-klasie nierówna.
Zobacz zwiastun oryginału:
Zobacz zwiastun remake’a:
Tekst z archiwum film.org.pl (19.09.2010)