Oczy węża. Fabularna zabawa
Tekst z archiwum film.org.pl.
Brian De Palma ostatnimi czasy nie ma zbyt dobrej passy. Arcydzieła pokroju “Carrie”, “Człowieka z blizną”, “Nietykalnych” czy “Życia Carlita” ten twórca ma już, zdaje się, za sobą. Filmy sygnowane jego nazwiskiem ciągle jednak mają swe premiery, a i widzowie zostawiają wystarczającą ilość pieniędzy w kinowych kasach.
Atutem De Palmy jest bowiem jego fenomenalny warsztat, tuszujący, a czasami wręcz zastępujący scenariuszowe braki. Dzięki temu radośnie przesadzone widowisko “Mission: Impossible” czy żenująca zakończeniem “Misja na Marsa” były filmami, które momentami oglądało się wspaniale. Bo Brian De Palma to znakomity opowiadacz fabuł, twórca wyrosły z komiksowego, obrazkowego sposobu narracji. Jego filmy, nawet te dobijające widza głupotą scenariusza, są tak olśniewająco nakręcone, że czasem wystarczy podziwiać sprawnie podanego bzdeta, by się na De Palmie dobrze bawić.
W jego twórczości wyraźnie widać dwa nurty. Pierwszy to poważne dramaty, w których czuć pewną i nieomylną rękę mistrza pokroju Coppoli czy Scorsese. Drugi to cyrkowe widowiska, obliczone na epatowanie widza najbardziej błyskotliwymi rozwiązaniami technicznymi i narracyjnymi. Długie ujęcia, podzielony ekran, podwójna ogniskowa – te sztuczki operatorsko-montażowe De Palma z lubością stosuje w obrazach naładowanych perfidną grą z nerwami widza, czasami wręcz na granicy pastiszu. Wyrosła z ducha Hitchcocka skłonność De Palmy do poddawania widza sprawdzonym rozwiązaniom sir Alfreda (które i tak zawsze działają, bez względu na to, ile razy są stosowane), uczyniła z niego czołowego, obok Roberta Zemeckisa, sztukmistrza Hollywoodu. Ta kuglarska wiedza w połączeniu z brakiem dobrych scenariuszy powoduje, że zamiast kolejnych arcydzieł co kilka lat dostajemy gładkie, wypucowane dziełko, podpisane nazwiskiem Briana De Palmy, które ma coraz mniej wspólnego z tzw. Wielką Sztuką Filmową, zaś w kategorii “sztuczek filmowych” może zajmować poczesne miejsce.
Dla fanów “poważnego” De Palmy, ich idol umarł w momencie premiery “Mission: Impossible” (1996), filmu wg nich tak niepoważnego, zawiłego, przeszarżowanego i przeestetyzowanego, że trącącego autoparodią na kilometr. Za to wielbiciele technicznych sztuczek reżysera byli zachwyceni zdjęciami, montażem i stylową inscenizacją. Dwa lata później Brian De Palma wymyślił, wyprodukował i wyreżyserował “Oczy węża”, thriller skrojony dokładnie wg recept Hitchcocka, z budżetem 73 mln dolarów. Reżyser nie ukrywał, że gra znaczonymi kartami. Wszak nawet tytuł filmu to gra słów, zapożyczona z terminologii karcianej.
Rick Santoro (Nicolas Cage), skorumpowany gliniarz wydziału zabójstw z Atlantic City, spędza służbowy wieczór na wielkim pojedynku bokserskim wagi ciężkiej. Lecz zamiast wypełniać swój obowiązek, woli załatwiać brudne interesy, obstawiać wynik meczu, podrywać panienki czy rozmawiać przez telefon z żoną i kochanką. Spotkanie z najlepszym przyjacielem Kevinem Dunne’em (Gary Sinise), szefem ochrony przybyłego na mecz sekretarza obrony USA Charlesa Kirklanda, całkowicie odbiera ochotę do pracy Rickowi, który woli powspominać dawne czasy i obejrzeć walkę bokserską, niż dbać o porządek. Po rozpoczęciu walki Dunne’owi wpada w oko podejrzana rudowłosa kobieta, uciekająca przed sprawdzeniem biletu wstępu. Uwagę Ricka zaś przykuwają kształty i uroda tajemniczej blondynki, która szepcze coś do ucha sekretarzowi Kirklandowi. Nagle, po niespodziewanym znokautowaniu mistrza Tylera, padają strzały. Kirkland ginie, a tajemnicza kobieta w blond peruce zostaje ranna i ucieka z kopertą, którą miała wręczyć sekretarzowi obrony. Dla Ricka Santoro rozpoczyna się długie i żmudne dochodzenie, które doprowadzi do odkrycia nieprawdopodobnego spisku w najwyższych kręgach władzy. Pozorna zemsta bliskowschodniego terrorysty okaże się perfidnie przygotowanym zamachem stanu. Lecz dla Ricka to nie koniec niespodzianek…
Akcja filmu wciąga od samego początku, skomplikowana intryga kręci się znakomicie, tempo narracji jest wzorcowe, realizacja porywająca. Krótko mówiąc “Oczy węża” to doskonałe, choć niezbyt poważne kino sensacyjne. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że Brian De Palma po raz kolejny przygotował sobie idealnie zaorane poletko pod to, co potrafi najlepiej, czyli mistrzowską zabawę najczystszą filmową materią. Tutaj wszystko jest na niby. Nicolas Cage z radosną przesadą gra gliniarza-lekkoducha, gotowego zaprzedać duszę diabłu za odpowiednio grubą kopertę. Ten drażniący i celowo pretensjonalny styl, aktor z brawurą powtórzył w “Bez twarzy” Johna Woo. Sensacyjna fabuła posiada drugie dno, zawierające typowy hitchcockowski MacGuffin, czyli coś, co napędza intrygę, a czego po prostu w filmie nie ma. Wszystkie działania spiskowców są podyktowane troską o supertajną broń rakietową AirGuard, choć na ekranie nie uświadczymy jej ani razu. To pościg za cieniem, którego sam reżyser nie traktuje poważnie, pomimo włożenia w usta postaci kwestii świadczących o ich walce w słusznej sprawie. Tak naprawdę w “Oczach węża” zawiłości fabuły nie mają znaczenia, pomimo że słynny scenarzysta David Koepp wykonał swoją pracę na medal.
Postaci i wydarzenia są dla Briana De Palmy pionkami na szachownicy filmowej ekwilibrystyki. Nie ma sekwencji, w której reżyser nie dałby upustu swojej fascynacji obrazem i wszelkimi sposobami uwiedzenia widza za pomocą swoich zabawek. De Palma poświęca nawet resztki umownego realizmu, każąc kamerze przechodzić z jednego pomieszczenia do drugiego w stary, teatralny sposób, czyli przed ściany i sufity. Nawet dekoracje są pozbawione jakiejkolwiek wiarygodności, choć przecież De Palma to mistrz iluzji, potrafiący zrobić z widzem wszystko. A może właśnie o to chodziło? O wrażenie pt. “patrzcie, nawet z takim potraktowaniem scenografii, mogę was bez problemów wciągnąć w sam środek filmowego świata”? Jak więc traktować wyczyn, którym Brian De Palma rozpoczął film? Przecież ekstremalnie długie ujęcia to scheda po Hitchcocku i jego eksperymentach (przede wszystkim w filmie “Sznur”). Sir Alfred kręcił skomplikowane, kilkuminutowe jazdy, by zapewnić widzowi maksimum kontaktu z bohaterami po drugiej stronie ekranu. Mniejsza o podejrzenia o podglądactwo. De Palma, jako kontynuator estetyki Hitchcocka, doprowadził długie ujęcia do krańcowej perfekcji, lecz w “Oczach węża” trudno doszukać się głębszych przesłanek. To tylko spełnione wyzwanie techniczne.
Chociaż nie. Nie będę tak niesprawiedliwy. W końcu niewielu twórców by potrafiło dokonać tak skomplikowanej logistycznie operacji, jak pierwsze 13 minut “Oczu węża”. “Rosyjska arka” i Robert Zemeckis to nieliczne, wysokobudżetowe wyjątki. Najpierw ekran TV z pyskatą prezenterką, na drugim monitorze Nicolas Cage i Kevin Dunn (nie mylić z Kevinem Dunne’em, granym przez Gary’ego Sinise). Obaj rozmawiają. Następnie Cage idzie po schodach, rozmawia przez telefon z żoną, synkiem i kochanką, obstawia zakłady, kasuje latynoskiego bandziora, wiwatuje na cześć boksera Tylera, podrywa panienkę i wchodzi na arenę. Tam nieustannie rozmawia z Garym Sinise. Gdy ten odchodzi do podejrzanej rudowłosej panienki, Cage zostaje sam, znowu rozmawia przez komórkę z żoną i kochanką, kamera na moment odchodzi, by pokazać kilku podejrzanych kibiców. Obok Cage’a siada Carla Gugino. Cage odbiera telefon od napalonej panienki z wielką cyfrą 7 i dopiero tutaj następuje pierwsze WIDOCZNE cięcie. Padają strzały. Całość trwa 12 minut i 32 sekundy.
Brian De Palma to jednak magik przebiegły, który potrafi skutecznie mamić nawet własną legendą magika. Krótko mówiąc, to jedno karkołomne ujęcie w rzeczywistości składa się z aż ośmiu ujęć, bardzo perfidnie połączonych ze sobą na tzw. przemazaniach, czyli momentach, kiedy np przed kadrem w nieostrości przechodzi statysta albo podczas bardzo szybkiego ruchu kamery. Cięcia w znakomitej większości są tak doskonale poukrywane, że tylko DVD i skrupulatne, poklatkowe śledzenie wszystkich potencjalnych miejsc sklejek pozwala na ich identyfikację. Oto szczegółowa specyfikacja.