O piątym sezonie Impersonalnych/Wybranych słów kilka
Poniższy tekst to artykuł analizujący ostatni, piąty sezon Impersonalnych/Wybranych. Jeżeli ktoś chciałby poczytać bezspoilerowo o serialu, zapraszam do lektury tego felietonu. Całą resztę, która jest zainteresowana moimi opiniami i która widziała ostatnie odcinki, zapraszam do lektury tutaj.
Uwaga – poniżej jest więcej spoilerów niż ludzi, których John Reese postrzelił w kolana.
Impersonalni zapowiadali się jako typowy proceduralny serial. Ot, jeden gość werbuje drugiego, razem walczą z przestępczością, trochę tajemnic między nimi, trochę sympatii, a pani detektyw próbuje ich złapać. Nie brzmi to najoryginalniej na świecie. Początki były rzeczywiście nie najlepsze, ale w okolicach szóstego odcinka serial złapał wiatr w żagle, a od drugiego sezonu rozkręcił się już na całego. Przeplatano różne wątki, niektóre postacie wracały mniej lub bardziej nieoczekiwanie i nie wahano się paru osób poważnie uszkodzić. Wśród fanów przyjęło się mówić, że scenarzyści Impersonalnych oglądają własny serial – było to widać po drobiazgowości, po staranności detali i drobnych ukłonach w stronę poprzednich odcinków (powtarzane kwestie, powtarzane zachowania bohaterów, powtarzane analogiczne filmowanie niektórych rzeczy). Już tylko dzięki temu serial byłby uwielbiany, ale do tego dodano wątki konspiracyjnie, poruszanie problemów prywatności w sieci, kwestię ingerowania rządu w sprawy osobiste zwykłych ludzi, metody walki z terroryzmem… Serial oglądaliście, więc wiecie, co mam na myśli.
Mimo nieustannych pochwał ze strony fanów i krytyków oglądalność stopniowo spadała. Większość ludzi nigdy nie przekonała się do Root i Shaw, a w momencie, gdy scenarzyści uśmiercili Joss Carter, zniechęcili się jeszcze bardziej. Chociaż Carter lubiłam, uważam, że pozbycie się tej postaci było dobrym pomysłem, tyle że nie do końca może wykorzystanym. Został nam po tej historii między innymi odcinek The Devil’s Share, który jest w mojej opinii jednym z najlepszych czterdziestu pięciu minut telewizji w ostatnich latach.
Do spadku oglądalności przyczyniły się nie tylko decyzje scenarzystów, ale także szefa stacji. Od pewnego czasu planowano bowiem emisję nowych odcinków wyjątkowo mało regularnie. Na przykład: jeden odcinek, tydzień przerwy, dwa odcinki, tydzień przerwy, trzy odcinki, dwa tygodnie przerwy… Takie szatkowanie dwudziestodwuodcinkowego serialu zdecydowanie nie pomogło – widzowie w Ameryce, nawet jeśli chcieli Impersonalnych obejrzeć, mogli się akurat z nimi minąć. Nie mieli szansy przyzwyczaić się do stałej pory emisji, bo serial na zmianę pojawiał się na antenie i z niej znikał.
Sześć dni po emisji finału czwartego sezonu ogłoszono, że powstaną kolejne odcinki. Nie podano jednak ich liczby (pierwsza oznaka, że prawdopodobnie będzie ich mniej i że to prawdopodobnie ostatni sezon), a gdy wszystkie stacje publikowały swój plan emisji seriali na jesień, Impersonalnych nie było na liście. To dla odmiany sugerowało, że produkcja wróci w tak zwanym midseason, czyli w okolicach stycznia. Mimo że kolejne odcinki już były napisane i kręcone, stacji nie spieszyło się z ogłoszeniem terminu ich emisji. Serial ostatecznie pojawił się na antenie trzeciego maja 2016 roku, a więc rok później. Całość wyemitowano w ekspresowym tempie, ponieważ emitowano dwa odcinki tygodniowo. W efekcie 21 czerwca pożegnaliśmy się już z Impersonalnymi.
I wiecie co? Minął miesiąc, a ja wciąż jestem zła.
Naprawdę uwielbiałam ten serial. Zgoda, miał swoje wady. Miewał wpadki aktorskie – lubię takiego Jima Caviezela, ale umówmy się, że nie jest Garym Oldmanem. Zdarzały się idiotyzmy, jak na przykład gimnastyczka, która potrafiła naginać prawa fizyki i w zupełnie niewiarygodny sposób omijać wykrywacze ruchu (Provenance). Ale przy tym serial miał dużo humoru, serca oraz dystansu do siebie (wystarczy wspomnieć symulacje w If-Then-Else) i chociażby dlatego trudno było wytykać mu momenty, w których scenarzyści robią coś wyjątkowo mało prawdopodobnego. I widać, że starano się zrobić ostatni sezon w duchu poprzednich – dużo strzelania w kostki, pościgi, wybuchy, żarty i poważne rozmowy, ale nie udało mi się powstrzymać zgrzytania zębami.
Całość spięto klamrą – narracją Root z początkowych sekund pierwszego odcinka: „Jeśli to słyszysz, jesteś sam…”. Odcinka dobrego, ale przewidywalnego. Dramatyczna ucieczka z walizką, trochę kłopotów, więcej kłopotów, Root strzela do wszystkiego, co się rusza, a Fusco tradycyjnie jest zdezorientowany. To powolny wstęp do tego, co stanie się dalej. A dalej Maszyna ma problem z rozpoznawaniem twarzy i głosów – trzeba przyznać, że to chyba jedna z najzabawniejszych scen serialu. Sztuczna inteligencja nie radzi sobie z kontekstem tego, co widzi – nie odróżnia fikcyjnego zabójstwa na scenie w teatrze od prawdziwego zagrożenia, nie odróżnia przeszłości od teraźniejszości. W rezultacie rzeczy, które członkowie ekipy kiedyś zrobili lub powiedzieli, teraz obracają się przeciwko nim – Maszyna widzi czarno-biało, bo ktoś, kto morduje, musi być niedobry, nawet jeśli zabija dla dobra ogółu, więc traktuje ich wszystkich jako niebezpiecznych i broni się jak tylko potrafi. Oczywiście awaria zostaje usunięta i od następnego odcinka Maszyna działa już jak należy. Niestety, jeśli o mnie chodzi, od tego momentu serial sobie nie radzi, bo na przykład w takim Truth Be Told mamy retrospekcję przeszłości Johna (przy okazji wraca Annie Parisse jako Kara Stanton). Retrospekcję moim zdaniem jednak niezbyt potrzebną – scenarzyści pokazują, jak John zmienił się na przestrzeni lat (teraz najpierw zadaje pytania, a dopiero potem strzela), ale jest to zabieg zbyteczny. Podczas czterech sezonów scenarzyści zdążyli już nam to uświadomić niejednokrotnie.
Z odcinkiem czwartym mam spory problem – scenarzyści bardzo się postarali, żeby symulacja w głowie Sameen wyglądała realistycznie też dla widzów, ale popełnili ten sam błąd, co w The Crossing. Gdy trzy lata temu oglądałam ten odcinek, w momencie, gdy John pocałował Joss, wiedziałam już, że Carter nie przeżyje. Ten czy jakikolwiek inny związek nie miałby szans – to nigdy nie był serial o miłości i trzymaniu się za rączki. Podobnie było teraz: zgadłam, że to, co widzę, nie jest prawdziwe już w momencie, gdy Root pierwszy raz nachyliła się, by pocałować Shaw, nawet mimo faktu, że Sameen ją odepchnęła. Późniejsza scena seksu tylko mnie w tym utwierdziła. Dla mnie od razu było oczywiste, że to nie może być rzeczywistość, ponieważ bohaterowie z założenia nie mogli być szczęśliwi czy w jakimkolwiek związku. Dodatkowo mam dosyć ambiwalentny stosunek do tego odcinka. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że scenarzyści chcieli pokazać, jak bardzo Greer namieszał w głowie Shaw, ale z drugiej strony myślę też, że gdy ma się tylko trzynaście odcinków, trzeba jednak jakoś skondensować to, co normalnie zmieściłoby się w dwudziestu dwóch epizodach.
A w kolejnych odcinkach nie jest lepiej – mają swoje momenty, ale jak na ostatnie chwile serialu są zbyt skoncentrowane na losach w większości jednak przypadkowych ludzi, których ekipa ratuje. Całość – o ironio – za bardzo przypomina format poprzednich sezonów. Odnosiłam ciągle wrażenie, że scenarzyści zapomnieli, że mają tylko połowę czasu antenowego do dyspozycji. Nie chodzi mi wcale o to, żeby było mnóstwo akcji czy wybuchów, bo zwijamy biznes, tylko o to, że trzynaście odcinków to wystarczająco dużo, by sensownie skończyć serial, ale zbyt mało, by pozwalać sobie na dygresje. Dlatego mam też problem z Sotto Voce – miło, że scenarzyści pamiętali o tajemniczym hakerze, ale z drugiej strony chyba wolałabym, żeby tego nie robili, bo rozwiązanie było byle jakie, wyraźnie pospieszne i mało staranne. Ucieszył mnie natomiast fakt, że w końcu Fusco dowiedział się o istnieniu Maszyny. To, jak długo o niczym nie wiedział, w ogóle nie było wiarygodne, podobnie jak fakt, że tak długo o nic nie pytał.
Od Synecdoche, jedenastego odcinka, zaczyna się dopiero prawdziwa jazda bez trzymanki. Po śmierci Root wszystkich, a szczególnie Shaw, napędza furia. Równocześnie na scenę wkracza drugi zespół, który tak jak nasi bohaterowie stara się zapobiec zbrodniom. Zaraz potem okazuje się, że właściwie to jest sposób, żeby pozbyć się Samarytanina, tylko po prostu Finch przemilczał istnienie wirusa ICE-9. Klasyczne deux ex machina, w dodatku nietypowe dla Impersonalnych, gdzie wszystko było zazwyczaj wcześniej odpowiednio zasugerowane lub podpowiedziane. Problem z takim rozwiązaniem problemu Samarytanina prowadzi mnie do mojego głównego problemu z serialem od początków czwartego sezonu.
Root parę razy nazwała Samarytanina bogiem. I tak go przedstawiono – jako wielki, potężny, niezniszczalny, wszystkowidzący, wszystkoprzewidujący, genialny byt nie do zwyciężenia. Wbijano nam to ciągle do głowy – nie da się go przechytrzyć, bo ten system nie ma słabych stron. Scenarzyści stworzyli sobie zbyt potężnego przeciwnika, co doprowadziło do sytuacji, w której pokonanie go było później mało wiarygodne. A pokonanie go tajemniczym wirusem, o którym nikt się wcześniej nawet nie zająknął, było wyjątkowo mało wiarygodne.
Pokazanie, że funkcjonuje inna ekipa, która stara się zapobiec przestępstwom i pomagać ludziom, było miłe, ale zdecydowanie pozostawiło niedosyt – w zasadzie nic o nich nie wiemy. Trudno w dodatku nie odnieść wrażenia, że zrobiono to z myślą o ewentualnym spin-offie lub kontynuacji serialu – jeżeli ktokolwiek z oryginalnej obsady nie zechce się pojawić, zawsze można dorzucić kogoś z innej ekipy. Podobnie można odebrać także fakt, że grób Root został naruszony oraz że nie widzimy śmierci Johna Reese’a. Pierwsza zasada telewizji: jeśli reżyser nie pokazuje na ekranie śmierci postaci i jej zwłok, bohatera nie można uznać za martwego. A Johna grał przecież Jim Caviezel – gdyby trzy dni po takim wybuchu okazało się, że Reese jest cały i zdrowy, nikt by nawet nie mrugnął. Wszystkie te sztuczki pozwoliłyby na powrót postaci. Podejrzewam, że gdyby nie ostatnie liczne zmartwychwstania seriali (Twin Peaks, Kochane kłopoty, 24 godziny, Z Archiwum X…) i narastająca moda na spin-offy (Flash, DC’s Legends of Tomorrow, Better Call Saul, wszelkie odłamy NCIS i Prawa i porządku…), scenarzyści napisaliby ostatni odcinek Impersonalnych bardziej stanowczo.
Całość piątego sezonu wygląda trochę tak, jakby pierwszą połowę sezonu napisano, kiedy nie było jeszcze wiadomo, że to koniec serialu, a potem, gdy okazało się, że odcinków będzie mniej, ktoś machnął na to ręką, przecież materiał już jest, nikt niczego nie zauważy. Nie sądzę, żeby rzeczywiście tak było, bo wcześniej wiele wskazywało na to, że Impersonalni niebawem znikną z anteny, a jeśli widzowie to wyłapali, to producenci na pewno wiedzieli wcześniej.
A ostatni odcinek? No cóż. Biorąc pod uwagę raczej depresyjne przesłanie serii, spodziewałam się, że albo Samarytanin w ogóle nie zostanie pokonany i nasi bohaterowie będą wciąż żyć w ukryciu, albo zostanie pokonany, ale kosztem życia jeśli nie całej, to większości członków ekipy. Trzeci odcinek tego sezonu był bliżej tego dobrego zakończenia – John godzi się z tym, że nie będzie mógł prowadzić normalnego życia i odchodzi, by zająć się nowym numerem, o którym właśnie poinformował go Finch. Praca, praca, praca. Tymczasem w serialu Reese wprawdzie ginie, by ocalić swojego przyjaciela, a w zamian Finch porzuca psa, o którego zawsze się martwił, nie informuje Shaw ani Fusco, co się stało, i po prostu jedzie sobie do Grace, która jest zresztą umiarkowanie zaskoczona na jego widok. Nic dziwnego, że Maszyna w pierwszej kolejności skontaktowała się z Shaw. Wszystkie te reakcje i zachowania są wbrew charakterom postaci.
Zabrakło mi w ostatnim sezonie głównej myśli serialu – poprzednio Finch i Reese ciągle przypominali sobie nawzajem, że są tutaj, by pomagać ludziom. Że trzeba dbać o swoich bliskich. Że trzeba mieć nadzieję. Że właściwie są na misji samobójczej. Finch powiedział przecież w pierwszym odcinku, że „Prędzej czy później prawdopodobnie obaj zginiemy”. Podczas tych pięciu sezonów niejednokrotnie zanosiło się na to, że tak właśnie będzie i tego się właśnie spodziewałam. I prawdę mówiąc, jestem naprawdę zła, że tak się nie stało…
Mimo wszystko wciąż uważam, że Impersonalni to jeden z lepszych seriali, jakie oglądałam. Doskonale tłumaczył, dlaczego maszyny nigdy nie będą mądrzejsze od ludzi, dlaczego nie należy im zbytnio ufać, dlaczego ważniejsze są kontakty międzyludzkie, zrozumienie, empatia i porozumienie. Widać wyraźnie, że ostatni sezon nakręcono tak, by w razie czego mieć otwarte drzwi do powrotu – czy to w zmienionym składzie, czy w takim samym. I niezależnie od mojego narzekania, jeżeli producenci zdecydują, że chcą jeszcze raz wrócić do tego uniwersum, ja również chętnie jeszcze raz obejrzę świat widziany oczami Maszyny Harolda Fincha.