O JEDEN MOST ZA DALEKO (1977)
Richard Attenborough to reżyser zainteresowany głównie wielkimi tematami i ważnymi postaciami. Realizuje kino, ktore ma być, w swoich założeniach, większe niż życie. Opowiedział więc o I Wojnie Światowej w Miłości i wojnie, zebrał worek Oscarów za Gandhiego i zmierzył się z apartheidem w Krzyku wolności, sportretował również Chaplina – a to przecież kolos X Muzy. Nie interesowały go problemy maluczkich tego świata i kameralne dramaty, to reżyser piszący wielkimi literami. Angielski reżyser to kronikarz ostrożnie podchodzący do swojego materiału, autor łagodnie patrzący na opisywane zjawiska oraz przemiany, spisujący jedynie fakty i unikający odważnej dziejowej interpretacji, Attenborough nie igra z oczekiwaniami widowni. Jego tytuły są ideologicznie bezpieczne i zachowawcze, oparte jednak na doskonałym reżyserskim warsztacie.
To budżetowe supergiganty, realizowane z inscenizacyjnym rozmachem, przypominające filmy Davida Leana – bo to chyba z nim w trakcie swojej kariery mierzył się Attenborough. Fabuły swoich filmów również wpisywał w ogromną przestrzeń i angażował tysiące ludzi. Reżyser Chóru nie eksperymentuje z narracją, duchem jest jakby ciągle w opoce kina klasycznego. W jego filmografii nie mogło oczywiście zabraknąć dzieła traktującego o II Wojnie Światowej. W 1977 roku premierę miał O jeden most za daleko.
Prawie trzydzieści lat po premierze chyba dalej największe wrażenie robi aktorska obsada. Sama wojna doczekała się wielu bardziej przejmujących relacji. Jednak liczba zaangażowanych w ten projekt gwiazd zdumiewa. To dla nich ten film warto tak naprawdę znać. Richard Attenborough i jego scenarzysta William Goldman potrafili każdemu z aktorów oddać kilka czy kilkanaście ekranowych minut. O jeden most za daleko to trzygodzinny wojenny blockbuster, w którym aktorskie pojedynki (chyba muszę wymienić wszystkich: Lawrence Olivier, Liv Ullman, Sean Connery, Michael Caine, Anthony Hopkins, Gene Hackman, Maximilian Schell, Ryan O’Neal, James Caan, Edward Fox, Robert Redford) dorównują często spektakularnej batalistycznej inscenizacji.
O jeden most za daleko opowiada o kulisach i realizacji, skończonej ostatecznie niepowodzeniem, operacji Market-Garden. Obok Overlord (czyli lądowania w Normandii) była ona najdroższą i organizacyjnie najbardziej skomplikowaną akcją w czasie II Wojny Światowej. Rozpoczęła się ona 17 września 1944 roku i miała spowodować ostateczne zakończenie konfliktu. Celem było zdobycie kilku mostów znajdujących się w pobliżu miasta Arnhem. Czemu akurat ta lokacja? Znajdowały się tam kluczowe dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego ośrodki. Odcięcie wojsk od dostaw miało być decydującym ciosem w siły Hitlera. W operację Market-Garden zaangażowane były cztery jednostki: dwie brytyjskie – dowodzone przez generałów Roya Urquharta (Sean Connery) i Johna Frosta (Anthony Hopkins), amerykańska Jamesa Gavina (Ryan O’Neal) i w końcu polska pod dowództwem generała Stanisława Sosabowskiego (Gene Hackman). Richard Attenborough w zarysie przybliżył nam sylwetki tych historycznych postaci, a charyzmatyczni aktorzy potrafili nadać dialogom, napisanym w formalnym i specjalistycznym języku, odpowiedni dramatyczny ciężar.
Reżyser najwięcej jednak osiąga w scenie niewymagającej aktorskiego kunsztu. Oczywiście mam na myśli spektakularną sekwencję wylotu samolotów i późniejszego desantu spadochroniarzy. Ta kilkuminotowa scena ma w sobie ogromną ilość energii, która wręcz nie mieści się na ekranie i przytłacza sobą widzów. Ma się wtedy wrażenie, że budżet filmu dorównywał wydatkom na samą operację. Attenborough rozkoszuję się tą sceną, wydłuża ją, używa częstych powtórzeń, wykorzystuje ujęcia z wielu perspektyw, również kadry z pierwszoosobowej perspektywy. Lot samolotów utrzymany jest w podniosłym i patetycznym tonie, transportowce dumnie i zwycięsko zakrywają niebo – są zapowiedzią nieuchronnej klęski niemieckich wojsk (oczywiście nie dojdzie do niej podczas tej akcji ani w czasie trwania tego filmu – mam nadzieję, że dla nikogo nie jest to spoiler). To manifestacja siły rażenia i dominacji alianckich wojsk. Później, gdy powietrzną przestrzeń zakrywają setki spadochroniarzy, Attenborough uderza w bardziej liryczne tony. Reżyser zawiesza życie żołnierzy w powietrzu, umieszcza ich między niebem a ziemią. Delektuje się poetyckim obrazem, odnajduje w wojnie zaskakujące piękno. Zaraz jednak słyszalne zaczną być strzały skutecznie rozrywające ciszę i ciała żołnierzy. To na pewno jedna z najpotężniejszych sekwencji w historii tego gatunku.
Niestety, już żadna z późniejszych scen nie dorównuje wyżej opisanej. Narracja Richarda Attenborougha jest linearna – konsekwentnie zmierza od punktu A do B, kamera płynnie rejestruje kolejne potyczki, w tym wszystkim jednak ginie gdzieś wojenny chaos. Reżyser gubi wojenną atmosferę, wszystko obserwuje z dystansem, nie chce się wplątać w wojenną zawieruchę. O jeden most za daleko jest filmem zbyt statycznym – jest to tym bardziej odczuwalne, gdy znamy reporterski, znacznie bliższy doświadczeniu wojny, styl Stevena Spielberga z Szeregowca Ryana czy Ridleya Scotta z Helikoptera w ogniu. Perspektywa, którą proponuje Attenborough, oddala nas od przedstawionych wydarzeń i bohaterów. Razem z reżyserem stoimy gdzieś z boku – schowani – tak by nie oberwać ślepo lecącą kulą.
Trudno jednak nie cenić zakończenia – rozgrywającego się w ciszy i zadumie. Kolejne ujęcia przesiąknięte są niepokojem oraz nastrojem truamy. Nie słyszymy już wystrzałów i wybuchających bomb. Na zbliżeniach widzimy brytyjskich oraz amerykańskich żołnierzy – twarze i ręce mają we krwi i błocie, a w ich oczach tli się jeszcze życie, czekają już tylko na ewakuację i ratunek. Richard Attenborough nie ma wątpliwości – wojnę przegraliśmy wszyscy.