Nutka nostalgii #5: BLADYM ŚWITEM Z (Ł)OWCĄ
Jakże niezwykłe były lata 80. i 90. ubiegłego stulecia. Rewolucja techniczna, która się wtedy dokonywała, oraz towarzyszące jej (albo odwrotnie) zawirowania polityczne i obyczajowe sprawiały, że niemal każdy dzień wydawał się wyjątkowy – zwłaszcza z perspektywy berbecia, nieskażonego jeszcze uprzedzeniami i rozczarowaniami chleba powszedniego (na który przecież czasami nie było co położyć). Dziś patrzy się na to wszystko z lekkim uśmiechem politowania. Dziś przemiany idą w drugą stronę, a za technologią trudno nadążyć, trendy niełatwo zrozumieć. Dziś każdy ma w kieszeni smartfon, kartę zbliżeniową i 50-gigowy pendrive. A kiedyś, jeszcze przed czytnikami CD, before the dark times, before the Empire, szczytem wyrafinowania były Kajtki, czyli walkmany…
Kochałem te „drobne” maszynki – a raczej to, co mogły mi dać: intymność, muzę i natchnienie.
Zawsze starałem się nosić jakiś przy sobie, choćby pożyczony. Miałem ich zresztą kilka, każdy z innej generacji, niemal zawsze sygnowany marką Sony. Tylko ten pierwszy, wielkości cegły, w zabijaniu pewnie równie skuteczny co ona (obecnie byłby pewnie zakazany czwartą poprawką piątego paragrafu szóstego tomu), pochodził z innej stajni. Jakbym poszukał w piwnicy, pewnie bym go jeszcze znalazł, bo był niezniszczalny niczym Terminator. Teraz trudno mi się nie uśmiechnąć na samą myśl o tym, jak można było z tym kiedyś łazić, a tym bardziej biegać (bo wiadomo, że jak człowiek młody, to i wigoru więcej, i chęci również). Ale wtedy, kiedyś, w tych mitycznych, nieskalanych polityczną poprawnością i wkurzającymi melodyjkami komórek czasach – nieodłączny i wierny towarzysz wojaży. Szczególnie tych nocnych, po mieście…
Nie raz i nie dwa ubarwiał czekanie na autobus, który nie nadjeżdżał. Błąkanie się po skąpanych w dymie i mokrych od nieustającego deszczu uliczkach, w których odbijały się ogromne neony, a po których często kroczyły wątpliwej czystości panie i typy spod ciemnej gwiazdy. No i oni – ubrani w niemodne, wyjęte żywcem ze starych kryminałów płaszcze i tanie krawaty. Czasem z gazetą w ręku, czasem z giwerą, a niekiedy po prostu dojadający w biegu resztki jedynego posiłku danej doby. Dostarczyciele wątpliwych usług, których wszyscy potrzebowali, ale każdy bał się choćby wspomnieć o nich słowem. Osoby, które były wśród nas, ale nie były z nami. Ludzie spoza układów, nieprzynależący do systemu, a jednak go chroniący. I tak jak my, nigdy nie dociekający sensu swego istnienia; sensu własnych działań, który z czasem bezpowrotnie się zatracał. Czasem nadal się nad nimi zastanawiam, choć już nie tak głęboko jak w tamtych magicznych dekadach…
Przemykałem więc często między nimi bez słowa, jak duch – z jednej lokacji do drugiej, z pierwszej biby na kolejną. A czasem po prostu ze szkoły do ciepłego domku, który bywało, że nawet latem zdawał się bardziej przytulny od skwaru za oknem rozpędzonego Ikarusa lub ciut bardziej nowoczesnego Jelcza. I zarazem jedynie pustym sloganem, za którym tak naprawdę nic się nie kryło. Wymysłem wyobraźni bez przełożenia na rzeczywistość. Mirażem, który niczym na pustyni niknął w powietrzu, zanim się do niego dotarło. Punktem docelowym prawdziwej odysei lat szczenięcych, kiedy wszystko wydawało się większe, dalsze, niezbadane. W końcu swoistą poduszką dla emocji i obiektem zielonych wspomnień, które jedynie pęczniały przy rozmytych dźwiękach miejskiego zgiełku i towarzyszących im bluesowych taktach saksofonu, futurystycznej, agresywnej elektroniki, delikatnych, eterycznych wokaliz. I jej łez ginących na deszczu. Nie pierwszych i nie ostatnich wylanych na próżno…
Zamknij oczy, mała, i odważ się śnić!
Tak mówiłem jej wtedy, tak też zdawał się krzyczeć w słuchawkach Demis Roussos, choć czynił to w języku, którego nie ogarniam do dziś. A gdy łaknąłem jej kolejnych skradzionych pocałunków, wtórował mi w tym Don Percival – zupełnie, jakby stał tuż obok mnie i wspierał, mimo że był równie nierzeczywisty, co echo domowych pieleszy. Spoglądałem wtedy z nadzieją w przyszłość, naiwnie marząc o elektrycznych zwierzakach i o kolejnych pocałunkach. I o tym, by baterie mi nagle nie padły.
Ona wątpiła oczywiście, podobnie jak ja gubiąc się powoli w percepcji nowych przeżyć, prostym dodawaniu dwóch do dwóch, prawdzie i fałszu, faktach i wymysłach. Moja adamaszkowa Róża zagubiona pośród obcych, bezwstydnie otępiałych ludzi i niepotrafiących zakwitnąć, wypełnionych betonem i stalą miejsc. Pustych i bezcelowych jak powoli gasnące ideały, majaczące daleko na horyzoncie zdarzeń, gdzieś przy mitycznych Wrotach Tannhausera. Kochałem ją. Pragnąłem jej. Obiecałem, że na nią zaczekam. Szkoda, że ta miłość nie mogła przetrwać. Ale też, która przeżywa? I kto z nas żyje tak naprawdę?
Zadaję sobie wciąż to pytanie systematycznie – zwłaszcza teraz, w dobie dronów, e-booków, face’ów i różnorakich symbioz tychże. Mnogości płci, multum roszczeń i niemających końca pretensji o wszystko i o nic. Przemykam już po mieście nie tak często, nie tak żwawo jak kiedyś – i bez nieporęcznego walkmana. Ale wątpliwości pozostają te same, a nawet większe. Kto jest z nami, a kto tylko dla nas pracuje? I kim są oni, ci maluczcy? Nie wiem. Zapytam Vangelisa. Może znów mnie oświeci…
korekta: Kornelia Farynowska