Nutka nostalgii #2: Szary pocałunek Róży
Na filmach często padało. Ale to na filmach, i to głównie wtedy, gdy ktoś umarł. W rzeczywistości było ciepło. Już nie upalnie, bo letni (chyba czerwcowy, ale równie dobrze lipcowy) wieczór ’95 na trójmiejskim deptaku przynosił ze sobą łagodną bryzę morską. Co nie znaczy, że temperatura nie dawała się we znaki. Ona i nuda – niezbyt miła pani do towarzystwa. Dużo się działo tamtego okresu, ale akurat nie danego dnia, który był przyjemny, lecz niezbyt pamiętny w szczególne wydarzenia. No i jeszcze starzy ciągnęli się ogonem za człowiekiem.
Nic zatem dziwnego, że rozrywki zacząłem w końcu szukać nie tylko w mijanych raz po raz biustach starszych dziewczyn (cała przyjemność, jak zawsze, po mojej stronie, drogie panie), ale i w pobliskim sklepie muzycznym. O ile, rzecz jasna, za takowy można uznać kilka rozkładanych stolików turystycznych, które w razie ewentualnej kontroli szybko dało się złożyć i przenieść. Nie wiem, nie pytałem zresztą o licencję, bo zatopiony byłem w przeglądaniu wydawniczych nowości.
Choć środek ówczesnej dekady upływał już bardziej pod hasłem płyt kompaktowych, wciąż głównym źródłem dźwięków były nieśmiertelne MC tudzież magnety. Idealnie wchodziły bowiem do stałych towarzyszy podróży – walkmana (względnie małego soniaka lub cegły) i samochodowego radia (w którym z jakichś przyczyn rodzice woleli wałkować stację Zet do spółki z zaszumianą kopią przebojów Chrisa de Burgha niż cokolwiek innego). No i były poręczniejsze.
Czego tam zresztą nie było.
Formacja Nieżywych Schabuff, która przeżywała złoty okres dzięki chwytliwemu Lecie; Liroye, Kayahy i Kasie Kowalskie… Ba! Nawet najświeższy Król Popu i Jamiroquai, a spod lady szło dostać także ciepłego Bon Joviego. Prawdziwy szał baj najt! Jako coraz bardziej wprawiony kinoman polowałem przy tym (nieco podświadomie) zwłaszcza na soundtracki. Tank Girl i Pocahontas były jednak zbyt dziewczęce, mimo że Króla Lwa potrafiłem już recytować na pamięć, a i szlagieru Edytki nigdy nie śmiałem wyłączyć. Z kolei na bezustanne wałkowanie Gangsta’s Paradise do obrazu wiecznie pięknej Michelle trzeba było jeszcze chwilkę poczekać.
I już miałem odejść, zaoszczędzić skrupulatnie zbierany szmal (często pokątnie, poniekąd z pierwszych zarobków) na jakieś cole, automaty i inne pierdoły. W ostatniej chwili z pomocą przyszedł, a raczej powrócił, odziany w czerń obrońca sprawiedliwych. Tym razem mogłem już spojrzeć mu prosto w twarz. Ale i zobaczyć, że nie jest sam, i że o wiele bardziej już pstrokaty, pozbawiony przyjemnego minimalizmu, aury tajemnicy. Ale to nie szkodzi, bo miły dreszcz podniecenia ponownie mi towarzyszył. Nie przeszkadzała mi także pełna świadomość faktu, że znów będą śpiewać, że nie będzie zbyt mrocznie. Nie przeszkadzało mi to, bo w mediach już od jakiegoś czasu czarował głównym przebojem „poparzony” czekoladowy człowiek, który z jakichś przyczyn przybrał sobie pseudo sympatycznego stworzenia morskiego (ci artyści…). Było jasne, że musiałem ją mieć. Kosztowała mnie Skłodowską, Wyspiańskiego i Kościuszkę.
Warto było.
Tej nocy rodzinka wybyła na miasto w tany i alkoholizm, a ja, pozostawiony sam sobie, na wybłaganym psim wzrokiem szałowym magnetofonie spokojnie zacząłem słuchać. Wpierw dynamicznego i dziwnie uzależniającego U2, które chciało, bym robił im różne rzeczy – przyjemne i te mniej fajne. Potem, już z mniejszą lubością, dałem PJ Harvey wykrzyczeć o jedną zwrotkę za dużo i ponieść się słodkiemu głosikowi Brandy. Przy clou wydania byłem bliski zerwania taśmy, gdy tę prawie wciągnął nieposłuszny automat, ale i tak ponownie dałem się oczarować muzycznemu pocałunkowi. I to od faceta! Ach, te młodzieńcze eksperymenty…
Potem było już tylko lepiej. Starannie nawinięta długopisem kaseta wyjęła mi ze dwie sekundy z enigmatycznej ballady Massive Attack, lecz szczęśliwie pozostała nietknięta, kiedy Eddi Reader z czułością wmawiała mi, że nikt nie żyje bez miłości. Wierzyłem jej wtedy. Dziś zaśpiewałbym to nieco inaczej, acz dalej potrafię odpłynąć przy jej wyznaniu. Podobnie jak wciąż uważam, że drapieżna wersja The Passenger ś.p. Michaela Hutchence’a przebija oryginał Iggy’ego Popa. Cały album okazał się natomiast doświadczeniem pełniejszym i ciekawszym od pierwszego spotkania z zamaskowanym bohaterem o szpiczastych uszkach.
Z czasem jego miejsce w kolekcji również się zdewaluowało, kiedy przyszła pora na wymianę nośników. Lecz nadal regularnie wracam do tej składanki, choć mam świadomość, że – podobnie jak sam film – całościowo jest produktem co najwyżej średniej klasy. Coś jednak notorycznie mnie do niej przyciąga. Może to jej urok, może to Nick Cave skryty między The Offspring i Method Manem (no bo na pewno nie Maybelline!). A może po prostu magia muzyki wykuta we wspomnieniach. Jak głosi okładka – Forever.
korekta: Kornelia Farynowska