Nowe Horyzonty 2013 – podsumowanie i najważniejsze filmy festiwalu
Autorem relacji jest Rafał Lisowski.
Podsumowanie każdej kolejnej edycji festiwalu takiego jak Nowe Horyzonty bywa nie lada zadaniem. Z jednej strony liczba oraz różnorodność wyświetlanych filmów oznaczają, że każdy ma w zasadzie swój festiwal, różniący się od festiwalu kogoś innego. Z drugiej zaś specyfika wielu tytułów – niełatwych, niejednoznacznych, niepoddających się jednoznacznemu odbiorowi – oznacza, że ocena tej imprezy „z dystansu” nie ma sensu.
Ot, wystarczy choćby rzut oka na oficjalne forum festiwalu, żeby się przekonać, jak wiele osób wymienia wśród najlepszych filmów festiwalu dzieło najniżej ocenione przez ogół widzów w konkursie publiczności (Fat Shaker, tylko 2,04 pkt w skali 1–6). Podobnie jest z wieloma innymi tytułami: z dwóch pozornie podobnych artystycznych „snujów” jeden może się komuś wydać objawieniem, które idealnie trafia w jego wrażliwość, a drugi kompletną pomyłką. Natomiast komuś innemu – dokładnie odwrotnie. Pozostaje zatem dać się ponieść temu subiektywizmowi, nie oglądając się na opinie innych i starając się nie opłakiwać zbytnio filmów, których się nie zobaczyło.
Tegoroczna edycja, po raz pierwszy odbywająca się tylko w jednym kinie, dziewięciosalowych Nowych Horyzontach (dawny Helios), wydała się nieco skromniejsza od wcześniejszych. Mniej filmów, mniej „pierwszoligowych” gości, brak dużego przeglądu zagranicznej kinematografii (zamiast tego zaprezentowano alternatywne kino Rosji, co było propozycją znacznie mniej ekscytującą), brak retrospektywy współczesnego twórcy (zamiast tego przegląd „francuskiego neobaroku”). Kiedy patrzę na festiwal z kilkudniowej perspektywy, a także przez pryzmat średniej ocen, jakie na bieżąco wystawiałem filmom, dochodzę do wniosku, że była to odsłona trochę słabsza od wcześniejszych, choć to wciąż impreza dobra, ważna i potrzebna w rocznym grafiku kinomana spragnionego niebanalnych odkryć.
Kiedy w ciągu półtora tygodnia ogląda się ciągiem kilkadziesiąt filmów, siłą rzeczy zaczynają się one łączyć w swoiste tematyczne zestawy i nawiązują ze sobą dialog. Czasem chodzi o motywy dość oczywiste, zawsze licznie reprezentowane na festiwalu we Wrocławiu, jak seks i cielesność (co roku można się do woli napatrzeć i na piękno, i na brzydotę) albo słynne nowohoryzontowe „chodzenie po lesie” jako metafora egzystencjalnych i metafizycznych poszukiwań – tym razem reprezentowane zwłaszcza przez bliźniaczo podobne Lwy oraz Noc, dotykające tematu godzenia się ze śmiercią. W tym roku trafiłem też filmy, w których kapitalną rolę odgrywa dźwięk (Berberian Sound Studio, Taśmy van Waverena, a w mniejszym stopniu również Lwy), na pary kontrastujące charakter kobiecości w tradycyjnych społeczeństwach (mainstreamowy indyjski „romcom refleksyjny” Smak curry oraz nagrodzone Grand Prix Niebiańskie żony łąkowych Maryjczyków), a także zderzające ze sobą różne podejścia do problemu godzenia się z nowo odkrytą tożsamością prawdziwych rodziców lub dzieci (dość banalny japoński Jak ojciec i syn o odkryciu po sześciu latach, że synków dwóch rodzin zamieniono przy porodzie, kontra Historie rodzinne, ciepły autobiograficzny dokument Sary Polley o poszukiwaniu biologicznego ojca).
Jednakże na bodaj najważniejszy taki „cykl” złożyło się aż pięć tytułów w ten czy inny sposób poruszających temat homoseksualizmu (Życie Adeli i Vic+Flo zobaczyły niedźwiedzia wyświetlane jako filmy otwarcia, wyróżnione odpowiednio nagrodą publiczności i FIPRESCI Płynące wieżowce oraz Nieznajomy nad jeziorem, a także Jak zrobić Peaches, zapis wystawionego w Berlinie musicalu autorstwa artystki znanej z przekraczania w swych piosenkach granic zarówno muzycznych, jak i genderowych). Choć między pierwszym i trzecim z tych filmów można dostrzec pewne podobieństwa, to każdy z piątki mówi o czymś innym – od inicjacji i wielkiej miłości przez żądzę i emocjonalne zagubienie aż po ekspresyjną eksplorację seksualnej tożsamości – co w sumie dało ciekawy i niebanalny „miniprzegląd queer”.
TOP 10
Skoro zacząłem od podkreślenia subiektywnego charakteru doświadczania Nowych Horyzontów, to nie może być lepszego podsumowania niż własny wybór najważniejszych filmów festiwalu. Wymieniam je w kolejności alfabetycznej, dzięki czemu nie muszę na siłę tworzyć rankingu.
Betty
(37°2 le matin)
reż. Jean-Jacques Beineix
Dzieła trzech twórców „francuskiego neobaroku” (wciąż krzywię się na tę polską nazwę nurtu określanego oryginalnie znacznie trafniejszym mianem Cinéma du look) bywają chwiejne – czasem, nawet w obrębie jednego filmu, porywające, kiedy indziej nieskładne i „przepoetyzowane”. Spośród wszystkich, które widziałem w ramach tegorocznego przeglądu, Betty błyszczy najmocniej. Porywająca historia o dziewczynie, dla której nie istnieje coś takiego jak emocjonalne stonowanie. Zakochujemy się w niej od pierwszego momentu, choć widzimy, że jest trochę niezrównoważona, a będzie z nią tylko gorzej. Zjawiskowa młodziutka Béatrice Dalle, dla której był to pierwszy film w życiu, nie gra Betty – ona po prostu nią jest. Oryginalny francuski tytuł, oznaczający „37,2°C rano”, to jeden z najdoskonalszych, najtrafniejszych tytułów, jakie przychodzą mi do głowy: idealnie mówiący zarówno o upalnej atmosferze całego filmu, jak i o bohaterce, która od początku ma „lekką gorączkę”, a gdy nadejdzie „wieczór”, temperatura znacznie wzrośnie. Betty to film jednocześnie zabawny, zmysłowy, wzruszający, dramatyczny i smutny – a wszystko w odpowiedniej chwili i właściwych proporcjach. Przy tym oczywiście piękny wizualnie. Praktycznie wszystkie dzieła Cinéma du look opowiadają o miłości. Betty opowiada o niej wyjątkowo ładnie.
Everybody Street
reż. Cheryl Dunn
Gdy tylko przeczytałem, że w konkursie „Filmy o sztuce” pojawi się dokument o fotografii ulicznej, z góry wiedziałem, że prawdopodobnie będzie to dla mnie jedno z objawień festiwalu. Nie pomyliłem się. Obiektywnie mówiąc, jest to zapewne „po prostu” film bardzo dobry, ale dla kogoś zainteresowanego tematem tak jak ja (street photo to właśnie ten rodzaj fotografii, który fascynuje mnie najbardziej) to lektura obowiązkowa. Dunn, która sama jest fotografką, rozmawia z najwybitniejszymi przedstawicielami tego nurtu, zarówno nieco młodszymi, jak i tymi, którzy w branży działają od kilkudziesięciu lat. Słucha ich przemyśleń i obserwuje przy pracy. Pokazuje, jak różne oblicza ma ten teoretycznie bardzo wąski wycinek sztuki wizualnej, a przy tym wspaniale wyraża miłość nie tylko do fotografii, ale również (albo i przede wszystkim!) do Nowego Jorku, owego najwspanialszego na świecie miasta dla fotografów.
Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków
(Nebesnyje żeny ługowych mari)
reż. Aleksiej Fiedorczenko
Laureat tegorocznej Grand Prix to bezpretensjonalny film o zwyczajach jednego z ludów Federacji Rosyjskiej żyjącego nad środkową Wołgą. Nie jest to jednak etnograficzny dokument ani obserwacja przybysza z zewnątrz, ale zanurzona w realizmie magicznym „komedia erotyczna” złożona z dwudziestu sześciu epizodów, każdy z inną bohaterką o imieniu zaczynającym się na „O”. Nie ma tu spójnej fabuły, lecz odrębne nowelki – niektóre dłuższe, złożone, mające własną historię, inne zaś przybierające postać nawet jednej krótkiej scenki. Fiedorczenko czyni ludowe, pogańskie wierzenia elementami maryjskiej współczesności i robi to nieraz brawurowo – historii o ożywieńcu w dresie, narzędziu zemsty wysłanym za ukochaną przez rozczarowanego adoratora, prędko się nie zapomina. Uwagę zwraca również przedstawiony tu pozytywny wymiar kobiecości. To właśnie Maryjki są bohaterkami filmu i choć ktoś mógłby kręcić nosem na ukazanie ich wyłącznie przez pryzmat erotyki i seksualności, to jest to seksualność pozbawiona pruderii, a kobiety znad środkowej Wołgi wydają się niestłamszone i zwykle biorą sprawy w swoje ręce. Nagrodę międzynarodowego jury zdobył film nieskomplikowany (czyżby to prztyczek dla kontemplacyjnych filmów o chodzeniu po lesie?), ale za to niepozbawiony uroku.
Nieznajomy nad jeziorem
(L’inconnu du lac)
reż. Alain Guiraudie
Film, który niektórych widzów zdegustował epatowaniem męską nagością i seksualnością (jedna z osób zabierających głos po projekcji Płynących wieżowców stwierdziła nawet, że film Wasilewskiego tym się różni od filmu Guiraudiego, że w tym drugim „chodzi wyłącznie o… ekhem, wiadomo”), w istocie jest doskonałym studium żądzy, duchowej pustki oraz desperackiej potrzeby nawiązania uczuciowej więzi z drugim człowiekiem. Akcja toczy się w całości na plaży nudystów uczęszczanej przez gejów szukających erotycznych przygód. Choć większość bohaterów opowieści to ludzie bardzo atrakcyjni, reżyser filmuje ich ciała w sposób naturalistyczny, pozbawia powabu, a nawet znajduje prawdopodobnie najmniej korzystne ujęcie nagiego mężczyzny w całej sztuce filmowej. W ten pozbawiony miłości mikrokosmos Guiraudie wpuszcza kryminalny wątek morderstwa. Nie zależy mu jednak na zagadce (świadkiem czynu jest główny bohater, a wraz z nim widzowie), lecz na tym, by spragniony uczucia Franck desperacko padł w ramiona mordercy i podjął romans ze śmiercią. Co ważne, choć Nieznajomy nad jeziorem ma dość przygnębiający wydźwięk, to sam film pełen jest ironicznego humoru, który idealnie dopełnia przykrego obrazu bohaterów, którzy wylegują się na plaży i krążą po lasku na podobieństwo zwierząt na sawannie. To niebanalne kino, które przy odrobinie złych chęci można bardzo błędnie zinterpretować.
Noc
(Noche)
reż. Leonardo Brzezicki
Oto nowohoryzontowy „snuj” o chodzeniu po lesie, który tak bardzo przypadł mi do gustu, iż uznałem ten film za najciekawszą konkursową propozycję, jaką widziałem. Kilkoro młodych ludzi przyjeżdża do ustronnego domu w lesie, gdzieś nad wodą, aby słuchać taśm pozostawionych przez ich przyjaciela, który popełnił samobójstwo. Błądzą po okolicy, dźwięki rzeczywiste mieszają się ze słyszanymi tylko w głowach, a tradycyjną fabułę zastępuje impresja na temat śmierci, młodości, miłości i zdrady. Brzmi to wszystko pretensjonalnie (i dla wielu widzów pewnie takie jest – w trakcie seansu mnóstwo osób uciekało z sali), ale w połączeniu z pięknymi zdjęciami filmowanymi leniwie płynącą kamerą, a przede wszystkim z dźwiękiem stanowiącym kwintesencję filmu, powstaje mieszanka, która wprawiła mnie w zadumę i pozwoliła doskonale dostroić się do wrażliwości Brzezickiego. Zresztą nawet osoby nieczułe na ten rodzaj powolnej narracji i „niedziania się” docenią niebywałą plastyczność warstwy audio. Dźwięków aż chciałoby się dotknąć.
Panie, panowie – ostatnie cięcie
(Final Cut: Hölgyeim és Uraim)
reż. György Pálfi
Najchętniej napisałbym krótko: „jeżeli macie zobaczyć tylko jeden film wyświetlany w tym roku na NH, zobaczcie właśnie ten”. Jest tylko jeden szkopuł – raczej się wam to nie uda, nawet tzw. alternatywnymi metodami, chyba że wybierzecie się na inny festiwal, na którym odbędzie się jego pokaz (na szczęście dzieło krąży po wielu imprezach, więc szansa jest; w zeszłym roku pokazywano je w Warszawie). Ostatnie cięcie to film z recyklingu, love story sklejone z setek ujęć zaczerpniętych z największych dzieł światowej kinematografii, z udziałem najsłynniejszych aktorów. Rzecz absolutnie porywająca, absolutnie brawurowa i… absolutnie nielegalna, bo Pálfi nie dysponuje prawami do wykorzystania tych materiałów. Właśnie dlatego film pokazywany jest wyłącznie na festiwalach, gdzie można się zasłonić tzw. „funkcją edukacyjną”. Zresztą nie jest to wcale taka znowu ściema, gdyż Ostatnie cięcie to rzeczywiście wielka lekcja kina: jego języka, uniwersalności, typowych tropów i trików. On poznaje ją, zakochują się, idą do łóżka, potem konfrontacja z Tym Trzecim, potem ślub, a potem komplikacje… Reżyser w sposób całkowicie naturalny tworzy archetypowe postaci odgrywane przez zastępy różnych aktorów – i to działa! Już po kilku chwilach niemal zapominamy, że na ekranie co kilka sekund pojawia się inny mężczyzna oraz inna kobieta. Traktujemy ich jako abstrakcyjnych, acz spójnych bohaterów. Koncentrujemy się na fabule, która dosłownie wycisnęła mi łzy z oczu. Oczywiście nie dlatego, żeby sama w sobie była wzruszająca – ale tak pięknego listu miłosnego do kina chyba jeszcze nie widziałem. Ostatnie cięcie to z jednej strony „tylko” eksperyment i zabawa formą, z drugiej jednak – piękne świadectwo mocy filmu, a także ważny głos na temat kultury remiksu.
Poranny patrol
(Proini peripolos)
reż. Nikos Nikolaidis
Najmniej oczywisty wybór z całej mojej festiwalowej dziesiątki. Zapewne w kategoriach „czystej jakości” nie zmieściłby się do zestawienia, ale to film na tyle ciekawy i zapadający w pamięć, że zostanie ze mną na dłużej. Poranny patrol był częścią przeglądu filmów cyberpunkowych, wyświetlanych w ramach „Nocnego szaleństwa”. Co prawda niewiele w nim „cyber”, za to mnóstwo „postapo”, ale to tylko plus. Film powstał z inspiracji Philipem K. Dickiem i Raymondem Chandlerem. Cytaty z ich dzieł tworzą znaczną część narracji z offu. Nieznana kobieta przedziera się przez puste przestrzenie, zabija, żeby nie zostać zabita, i zmierza do miasta, gdzie pozostało więcej śladów cywilizacji, ale bynajmniej nie jest bezpieczniej. Tam poznaje mężczyznę, który może jej pomóc. Poranny patrol niektórym kojarzy się z Drogą Cormaca McCarthy’ego. To również wędrówka, w której mniej liczy się fabuła, a bardziej refleksja oraz nastrój opuszczenia. W filmie Nikolaidisa dostrzegam jakby mariaż Łowcy androidów z Stalkerem Tarkowskiego. Leje się deszcz, kadry wręcz ociekają klimatem, w kinach i domach lecą stare amerykańskie klasyki, których nikt już nie ogląda, a wszystkiemu towarzyszy europejski posmak niespiesznej kontemplacji.
Raj: nadzieja
(Paradies: Hoffnung)
reż. Ulrich Seidl
Podczas zeszłorocznej retrospektywy bezkompromisowy reżyser szturmem zdobył serca wielu kinomanów, w tym moje. Ostry, wnikliwy i bezlitosny twórca wywleka przed kamerę to, co najgorsze w ludziach w ogóle, a w Austriakach w szczególności. Raj: nadzieja to ostatnia część trylogii poświęconej poszukiwaniu bliskości z drugim człowiekiem. Po gorzkiej, lecz niepozbawionej serca Miłości oraz absolutnie piorunującej i okrutnej Wierze Seidl zamyka cykl najlżejszą, najbardziej optymistyczną odsłoną. Nie oznacza to bynajmniej, że zatracił sadystyczny dar zmuszania widza, aby śmiał się z rzeczy, z których śmiać się absolutnie nie chce i nie powinien. Bohaterką czyni trzynastoletnią, nieco otyłą dziewczynkę spędzającą wakacje na „obozie odchudzającym”. A tam? Cóż, powiedzmy tylko, że bardzo dorosły doktor, w którym się zakochuje, zachowuje się wobec niej bardzo niejednoznacznie. Raj: nadzieja to film, na którym płakałem z rozbawienia, zakrywałem twarz z zażenowania i zagryzałem paznokcie w oczekiwaniu na to, jak daleko posunie się reżyser w ukazaniu niestosowności sytuacji. Seidl jest mistrzem w znęcaniu się nad widzem i okrutnej grze z jego oczekiwaniami, ale co najważniejsze, w pamięci pozostaje też bardzo humanistyczna, trochę smutna opowieść, w której ostatecznie nie brakuje jednak tytułowej nadziei. Bohaterki Miłości i Wiary nie mają szans na lepszy los, ale może chociaż młode pokolenie w porę wyciągnie wnioski i nauczy się szukać szczęścia.
Vic+Flo zobaczyły niedźwiedzia
(Vic+Flo ont vu un ours)
reż. Denis Côté
Niewiele brakowało, bym jednego z filmów otwarcia nie obejrzał w ogóle, ponieważ niewiele mnie do niego zachęcało – a z wyświetlanego podczas jednej z poprzednich edycji Curlingu tego samego reżysera pamiętam tyle, że nic nie pamiętam. Zdążyłem zmienić zdanie ostatniego dnia Nowych Horyzontów i całe szczęście, bo dużo bym stracił. Vic+Flo to nietypowa opowieść o dwóch niemłodych więźniarkach, które po wyjściu na wolność próbują wspólnie ułożyć sobie życie. Reżyser ucieka jednak przed całym bagażem skojarzeń, jakie wiążą się z tego typu scenariuszem. Nie interesuje go typowa obyczajowa historia, mimo że za główny temat filmu można streścić banalnie: przeszłość powraca, by pokrzyżować plany stabilizacji. Côté w nienachalny sposób eksploruje również motyw lesbijskiej miłości, która ma tu ciepłe barwy, ale dosyć gorzki smak. Najbardziej zafascynowała mnie precyzja, z jaką kanadyjski twórca powiązał dwa pozornie nieprzystające do siebie elementy: pozbawiony tradycyjnej fabuły realistyczny „wycinek z życia” Vic i Flo, pełen melancholii i specyficznego, fajnego humoru, oraz metaforyczny motyw zemsty, mający twarz pucułowatej pani o uśmiechu diabolicznego gnoma, swoistego Antona Chigurha w spódnicy (tylko że w spodniach). Zetknąłem się z głosami, że film Denisa Côté kończy się finałem „od czapy”. Wręcz przeciwnie, wszystko splata się tu w spójny sens.
Życie Adeli – Rozdział 1 i 2
(La vie d’Adèle)
reż. Abdellatif Kechiche
Trzygodzinna opowieść o dojrzewaniu młodej dziewczyny, odkrywaniu siebie, swej kobiecości i orientacji seksualnej, a przede wszystkim o wielkiej miłości do nieco starszej malarki, hipnotyzuje. Kechiche nie mógł wybrać lepszego tytułu – oto rzeczywiście obserwujemy życie Adeli, z którego reżyser nie chce niczego uronić. To dlatego potrzebuje aż trzech godzin (które notabene mijają niezauważenie), to dlatego kamera tak często wydaje się wręcz przyklejona do twarzy Adèle Exarchopoulos i to dlatego słynne już sceny seksu są tak długie, tak szczegółowe. Tunezyjczykowi zależy na pokazaniu wszystkich emocji bohaterki: radości, smutku, rozkoszy, a my przez bite sto osiemdziesiąt minut jesteśmy niemal podglądaczami tego jednostkowego portretu. Pamiętajmy, że pokazy tego laureata canneńskiej Złotej Palmy miały miejsce we Wrocławiu, na festiwalu znanym z filmów awangardowych i poszukujących, nic więc dziwnego, że niejednokrotnie zetknąłem się tam z opinią, że Życie Adeli to film bardzo zwyczajny, typowy melodramat. Wiele w tym prawdy, ale to niczego nie ujmuje dziełu Kechiche’a. Naturalność i autentyczność młodziutkiej Exarchopoulos (oraz – nie oszukujmy się – jej uroda, z powodu której trudno oderwać wzrok od ekranu) sprawiają, że obraz zyskuje to, co najważniejsze: ogromną autentyczność. Kechiche nie ocenia i nie komentuje, odbiór zachowań Adeli oraz jej otoczenia pozostawia widzowi. W ten sposób stworzył złożony portret młodej kobiecości, któremu trudno cokolwiek zarzucić.
WARTO WSPOMNIEĆ
Gabinet doktora Caligari (reż. Robert Wiene) – Tak się złożyło, że dopiero teraz zobaczyłem to arcydzieło, i bardzo się z tego cieszę, ponieważ doskonała, eklektyczna oprawa muzyczna wykonana na żywo przez muzyków z projektu Minimatikon znacznie spotęgowała wrażenia. Film Wienego zmiótł mnie z nóg – tą formą, tą wciąż nieprzebrzmiałą grozą – ale trudno umieścić go w stricte festiwalowym top 10. Zwłaszcza że musiałby się znaleźć na pierwszym miejscu, a jak by to świadczyło o kinie współczesnym?
Płynące wieżowce (też. Tomasz Wasilewski) – Laureat nagrody publiczności to film pełen wad. Ma nierówny scenariusz, w którym sceny doskonały przeplatają się z całkiem nieudanymi. Dialogi bywają czasem wręcz rażąco toporne, choć kiedy indziej zaskakują wiarygodnością. Miłość głównych bohaterów trzeba przyjąć na wiarę, a finał, mimo dobrych intencji reżysera, razi łopatologią. A jednak warto wyróżnić ten film za autentyczne podejście do pytania: „czy można kochać dwie osoby naraz?”. W konkursie było parę lepszych (a zwłaszcza bardziej nowohoryzontowych) filmów, ale wiecie co? Cieszę się, że ten wygrał, choć ode mnie dostał tylko trzy gwiazdki z sześciu. Czuję, że Wasilewski umie robić kino.
Raj: wiara (reż. Ulrich Seidl) – Środkowa część trylogii miała premierę w sezonie, więc nie powinna trafić do mojego topu tylko dlatego, że nadrabiałem zaległości. Seidl po raz kolejny wziął mnie przez zaskoczenie i zmasakrował. Przed seansem myślałem sobie: „Przecież z religijnego fanatyzmu bardzo łatwo szydzić”. Okazało się, że szyderstwa jest tu jak na lekarstwo, mnóstwo za to rozpaczy i poczucia beznadziei. Nawet na tę perwersyjną dewocję bohaterki pod koniec filmu patrzymy już całkiem inaczej, bo to jej jedyna ochrona przed okrutną rzeczywistością. Podczas całego festiwalu to właśnie ten seans najbardziej odchorowałem.
Taniec Delhi (reż. Iwan Wyrypajew) – Formalnie to niby siedem filmów w jednym filmie. W rzeczywistości: jedna sztuka teatralna rozgrywająca się przed kamerą. Wyrypajew w błyskotliwy sposób porusza te same tematy co w Tlenie – miłość, śmierć, zdrada, szczęście, smutek, taniec jako metafora życia – ale tym razem czyni to bez jakichkolwiek fajerwerków formalnych. Ławka w szpitalnej poczekalni to jedyna scenografia. Jest za to gęsty, potoczysty tekst, w którym te same słowa wypowiedziane w innym kontekście zaczynają znaczyć coś innego. Moje wyróżnienie to taka nagroda pocieszenia, bo gdyby nie to, że podczas seansu wciąż siedziało mi w głowie Everybody Street, zapewne uznałbym ten film za jeszcze lepszy.
Teknolust (reż. Lynn Hershmann-Leeson) – To mocno przewrotny film, więc i umieszczenie go wśród wyróżnionych można uznać za przewrotne. Tilda Swinton występuje tu w czterech rolach, celne cytaty sypią się gęsto, cyfrowe byty chcą być ludźmi i dążą do naturalnej prokreacji, mężczyźni są pierdołowaci, kolory są jaskrawe, a naukowy bełkot nie ma sensu. Kto potraktuje ten film serio, znajdzie tu pewnie gniota, ten, kto przymknie oko tak samo jak reżyserka, zobaczy nietypowo optymistyczny komentarz na temat rozwoju ludzkości.
Można by wymieniać jeszcze trochę, ponieważ wciąż nie padły tytuły takie jak Camille Claudel 1915, Zaślepiona, I Used to Be Darker, Nie, Computer Chess, Kochankowie z Pont-Neuf, Ostatnia walka, a kolejne (Berberian Sound Studio, Jak zrobić Peaches czy Historie rodzinne) pojawiły się tylko tytułem wstępu. Przegapiłem też, nad czym boleję, seansy filmów Shirley – wizje rzeczywistości (zdobycie miejsca na pokaz graniczyło z cudem!), Stemple Pass, Norte, koniec historii, Chore ptaki umierają łatwo, Lewiatan, Perwersyjny przewodnik po ideologiach. Nie wspomniałem również, że straciłem trochę czasu na Smaku curry (bo zabawne do połowy, a coelhowskie do końca), Jak ojciec i syn (bo potrzeba dwóch godzin, żeby dojść do wniosku oczywistego po pięciu minutach), Znikających falach (bo pretensjonalne jak nie wiem co), Posępnej przyszłości (bo Z.F. Skurcz robi mniej czerstwe dowciapy), Helim (bo owszem, przemoc, narkotyki i beznadzieja, ale cała ta brutalność pozbawiona odrobiny humanizmu spłynęła po mnie jak po kaczce), Fat Shakerze (bo bełkotliwy i chaotyczny) oraz Goltzius and the Pelican Company (bo Peter Greenaway jest mistrzem strony wizualnej i na pewno zrobił dobry film, ale jednak ta jego postmodernistyczna zabawa rubasznym barokiem na dłuższą metę nuży). Nie powiedziałem też prawie nic o scenie muzycznej, a tam na przestrzeni kilku dni wystąpili giganci awangardowego wokalu: Mike Patton z zespołem Tomahawk oraz Diamanda Gallas. To było coś.
Chociaż tegoroczna edycja Nowych Horyzontów na pewno nie była najlepszą ze wszystkich dotychczasowych, to za rok latem we Wrocławiu znów zjawią się tłumy, a ja będę wśród nich. I tylko jeśli wreszcie nie usprawnią klimatyzacji, tym razem może dojść do zamieszek.