Film Luca Bessona (Golden Globe 1992 dla najlepszego filmu zagranicznego) to klasyka kina akcji. Nikita wyróżnia się z tłumu filmów sensacyjnych, niezapomnianym klimatem w scenach akcji, co w dużej mierze zawdzięcza dynamicznej i ciekawej pracy kamery. Strzelanina w kuchni to w końcu wprawka Bessona w niecodziennym sposobie filmowania i doborze wymyślnych ujęć, czego pełnię pokaże kilka lat później w Leonie. Po obejrzeniu Nikity w pamięci pozostaje rewelacyjna muzyka Erica Serry, na czele z nerwowym, energicznym motywem przewodnim – gdy Nikita wstaje w restauracji od stołu i idzie wykonać zadanie. Wreszcie Nikita to popisowa rola Anne Parilaud (Cesar Award dla najlepszej aktorki), która żywiołowo pokazała przemianę swojej bohaterki. Nikita to także narodziny postaci Victora czyściciela (Jean Reno), która cztery lata później ewoluuję w Leona Zawodowca.
Inteligentna, znakomicie napisana opowieść o przemianie ćpunki-morderczyni, w wykształconą, doskonale wyszkoloną, perfekcyjną maszynę do walki, na tyle zachwyciła widzów, że Amerykanie postanowili zrobić własną wersję. I co z tego wyszło? Przede wszystkim w wersji amerykańskiej jest więcej akcji, mniej klimatu. Niestety, jest to zmiana na minus, bo to co u Bessona pozostawało „interesującym niedopowiedzeniem”, u Badhama razi dosłownością. Zupełnie zbędną w remake’u sceną jest choćby uliczna bójka Niny z bandą pijaczków. Muzyka Hansa Zimmera sprawuje się w Point of No Return / The Assassin znakomicie – szczególnie podczas strzelaniny w kuchni, więc tutaj plus. Zaś najsłabszym elementem Kryptonimu „Nina” okazuje się być… główna bohaterka.
Filigranowa Bridget Fonda, przede wszystkim zbytnio szarżuje na ekranie. Choćby podczas nauki obsługi komputera, gdy zaczyna tępo i bezmyślnie walić myszką o stół, czy też w scenie zakupów, gdzie małpując po jednej z klientek, wrzuca do koszyka dziesiątki puszek tych samych wyrobów – bez zastanowienia, bez samokontroli itp. choć jest już po szkoleniu m.in. z dobrego wychowania. Postać Niny ostatecznie „kładzie” uczesanie głównej bohaterki, a raczej uczesania – co jedno to brzydsze. Żeby nie kończyć negatywem, wspomnę o ciekawie zagranej postaci Victora (Harvey Keitel), który choć nie dorównuje Victorowi Reno, to i tak czyni na ekranie niezłą rozwałkę i ginie w widowiskowy sposób. Ale i tak na koniec muszę bezlitośnie powiedzieć, że Kryptonim „Nina” to jedynie dalekie echo francuskiego oryginału. Ot, zwykłe, sprawnie zrobione kino sensacyjne, bez zadatków na nic więcej.
Tekst z achiwum film.org.pl (23.06.2007)