Najlepsze filmy MFF NOWE HORYZONTY 2021
Jan Brzozowski
Mandibules – nowy projekt filmowy Quentina Dupieux, autora m.in. Deerskin i Morderczej opony. Mandibules to na pierwszy rzut oka nic więcej, jak tylko absurdalna, niesłychanie zabawna opowieść o dwójce półgłówków starających się wytresować znalezioną w bagażniku samochodowym muchę. Pod powierzchnią kryje się jednak znakomite buddy movie, dowartościowujące bezwarunkową, męską przyjaźń – w tym wypadku skupioną wokół gigantycznego, animatronicznego owada.
Niefortunny numerek lub szalone porno – społeczna satyra autorstwa Radu Jude (Aferim!, Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy), nagrodzona Złotym Niedźwiedziem na tegorocznym festiwalu w Berlinie. Jej ostrze wycelowane jest przede wszystkim w purytańskie mieszczaństwo, skrywające hipokryzję i kompleksy pod maską moralnej wyższości. Niefortunny numerek… to jednak film nie tylko przenikliwy, ale również niesamowicie zabawny – tematyzujący pandemię i powiązane z nią absurdy. Polacy, niestety, mogą przeglądać się tu jak w lustrze.
Drive My Car – eleganckie, wysublimowane dzieło Ryûsuke Hamaguchiego, nagrodzone Złotą Palmą za scenariusz podczas festiwalu w Cannes. W swoim poprzednim filmie, W pętli ryzyka i fantazji, Japończyk wyraźnie inspirował się kinem Erica Rohmera – opartym przede wszystkim na dialogu, zgłębiającym kwestie moralne w relacjach miłosnych. Drive My Car zdecydowanie bliżej do filmów innego nowofalowego mistrza – Jacques’a Rivette’a. Tak jak w dziełach autora Out 1, tak i u Hamaguchiego życie i teatr splatają się w jedność, a role odgrywane na scenie znajdują swoje przedłużenie w rzeczywistości.
Pleasure – pełnometrażowy debiut szwedzkiej reżyserki Ninjy Thyberg, która na przykładzie dwudziestoletniej Belli przedstawia blaski i cienie amerykańskiego przemysłu pornograficznego. Pleasure to film niezwykle energiczny, tętniący nieskrępowaną, bezwstydną młodością i znakomitą, wpadającą w ucho muzyką (na ścieżce dźwiękowej znalazły się chociażby piosenki z nowego albumu Young Leana). Wyobraźcie sobie połączenie Neon Demon i Boogie Nights, a otrzymacie namiastkę tego, czym jest debiut Thyberg.
Mała mama – najnowszy film Céline Sciammy, którą publiczność na całym świecie poznała za sprawą Portretu kobiety w ogniu. Fanom poprzedniego dzieła Sciammy Mała mama może wydać się czymś co najmniej dziwnym – na poły baśniową przypowieścią, zbudowaną na dziecięcej wyobraźni i wrażliwości. Warto zwrócić jednak uwagę na to, że Francuzka już od dawna zainteresowana była podobnymi tematami, przewijającymi się przez takie filmy jak Girlhood czy Chłopczyca. W tym sensie Mała mama może być traktowana jako powrót do korzeni – powrót niesamowicie ciepły i uroczy, otulający emocje widza niczym najgrubszy, wełniany kocyk.
Maciej Satora
Co widzimy, patrząc w niebo? – tegoroczny zdobywca berlińskiej nagrody FIPRESCI, gruziński niezależny debiut Aleksandre’a Koberidze to bezsprzecznie największe odkrycie tegorocznej edycji Nowych Horyzontów, a być może i kina festiwalowego ostatnich lat w ogóle. Otulona magiczną aurą detalu miłosna historia dwójki przypadkowych przechodniów nie znajduje tu możliwości spełnienia. Zanim dotrą na swoje pierwsze umówione spotkanie, za sprawą niewyjaśnionej klątwy podczas snu bohaterowie zatracają swoje największe talenty, wiedzę niezbędną do realizacji w pracy, a przede wszystkim dotychczasową fizjonomię. Na skutek rodzącego się uczucia wprost zmieniają się nie do poznania; dla widzów, dla otoczenia, a także dla siebie samych. Prostymi wizualnymi metaforami Koberidze stara się uchwycić sens międzyludzkich póz i masek, czułą narracją esencjonalizując całą słodycz miłosnego niewyjaśnienia, jednocześnie raz po raz zostawiając kochanków samym sobie, by z obiektywem uciec gdzieś indziej – a to w sportowe emocje oglądających mistrzostwa świata kibiców, a to w kameralne historie wałęsających się po gruzińskim miasteczku piesków. Co widzimy, patrząc w niebo? to film, który swoją bezpretensjonalną baśniowością obdziera z festiwalowego cynizmu nawet najbardziej zgorzkniałych kinomanów, ale i rzecz, w której nie zakochać mogą się tylko ludzie, którzy serio serca nie mają.
Pracodawca i pracownik – film dla tych wszystkich, którzy szczerze zmęczeni są już prostymi jednoznacznościami w opowieściach o klasowych antagonizmach. Obraz Manola Nieto nie aspiruje bowiem do żadnych społecznych diagnoz, nie rzuca oskarżeń i wystrzega się kategorii. To, co w Pracodawcy i pracowniku istotne, to ludzka emocjonalność, dla których klasowa łatka to tylko i wyłącznie wypełniana w zbiorowości rola, a nie, jak to często bywa, determinująca ich istnienie cecha. To film o najgłębszych marzeniach, o brzemieniu odpowiedzialności i konieczności podporządkowania, w końcu o znaczeniu czynnika ludzkiego, wyrywającego się uprzedmiotowieniu w pracowniczej rzeczywistości. I choć iskrzy tu często od klasowych napięć, są to iskry pełne współczucia i, mimo wszystko, człowieczej przychylności.
Śmierć niewinności i grzech nieistnienia – tegoroczna edycja festiwalu Nowe Horyzonty zdecydowanie przebiegła pod znakiem zaskakująco mocnych debiutów. George Peter Barbari dostarcza obraz w pełni podporządkowany prostym założeniom, ale otwierający się przez to na całą gamę interpretatorskich sensów – oto bowiem grupa przyjaciół w libańskim nadmorskim mieście postanawia stracić dziewictwo w zapyziałym hotelu cielesnych uciech. Ich wędrówka do celu obejmuje cały filmowy metraż; po drodze trochę rozmawiają, trochę się droczą, a trochę milczą, kontemplując siebie i swoje miejsce w świecie. Pełne samczych napięć i przepychanek dialogi przerywają wyciszone monologi z offu, przywodzące na myśl narracyjne zabiegi Terrence’a Malicka, ale sprawniej niż on równoważące pretensję z codzienną zwykłością. Finalnie Śmierć niewinności i grzech nieistnienia staje się więc filmem w całości obejmującym życiowe spektrum, będąc rozciągniętym od sedna ludzkiej powierzchowności aż po gotujące się pod nią egzystencjalne dywagacje, lęki przed nachodzącą przyszłością, a i w końcu podsumowanie (także jeszcze niebyłego) życia. Rzecz wielka, ale szeptana malutkimi literami.
Ulbolsyn – Yerzhanow w swoim najnowszym filmie przygląda się kazachstańskiej prowincji – to właśnie tam tytułowa bohaterka, mieszczanka robiąca karierę w stolicy, przyjeżdża, by podobną drogę samorozwoju umożliwić swojej nastoletniej siostrze, Azhar. Ta jednak zostaje porwana, jak się później okazuje, przez zaaranżowanego przez matkę jej dużo starszego narzeczonego i lokalnego znachora w jednym. Policyjna biurokracja działa tu gorzej niż w niejednym filmie Barei, a miejscowa społeczność bez zawahania staje po stronie oprawcy. Tu właśnie Yerzhanow rozpoczyna budowę silnej opozycji – z jednej strony przekonani o swoim sukcesie lokalsi, z drugiej kolejni wpływowi przyjaciele z miasta, którzy mimo obiektywnej przewagi nie mają żadnej mocy sprawczej. Paradoksalnie to nie dziwaczny miks społecznej satyry z eskalującą przemocą w Ulbolsyn jest najciekawszy. To, co świadczy o sukcesie Yerzhanowa, to chyba jednak siła antypatriarchalnej refleksji, dużo bardziej intelektualnie zniuansowanej niż amerykańskie narracje jednoznacznie niszczące uciążliwy system. Ulbolsyn wygrywa skalą złożoności problemu, ukazaniem systemu niemożliwego do likwidacji ani z pomocą stopniowej ewolucji, ani nawet finałowej desperackiej rewolucji; niemożliwy, bo zbyt mocno wpisany w kulturowy genotyp, za bardzo zabetonowany latami społecznej powtarzalności i budowania własnej tożsamości na zasadzie opozycji wobec znienawidzonych liberalnych „miastowych”. Yerzhanowowi wyszedł więc wybuchowy koktajl rozrywki, pastiszu i realnie interesującej zadumy, a także, z uwagi na czerwoną gigapuchówkę i dudniące z samochodowych głośników techno, bezsprzecznie najbardziej stylowy film na tegorocznym festiwalu.
Crock of Gold: kilka kolejek z Shane’em MacGowanem – Julien Temple udowadnia, że prawdziwą siłą dokumentu muzycznego jest nie tylko relacjonowanie życiowej historii, ale i tematyczna eskalacja, czyniąca z ludzkiego życiorysu nie tylko symbol czasów (to już w końcu zasługa samych dokumentalizowanych postaci), ale i soczewkę, przez którą na te czasy można spoglądać. Tym razem padło na Shane’a MacGowana – lidera The Pouges, zespołu łączącego punkowy sprzeciw lat 80. z folklorystycznym rodowodem opluwanej i wyśmiewanej irlandzkiej diaspory w Londynie. Powiedzieć, że MacGowan jest postacią kontrowersyjną, to jak nic nie powiedzieć – wokalista nadużywający alkoholu od piątego roku życia i przemielony przez trybiki komercjalizacji brytyjskiego rynku muzycznego przed ekranem jest przede wszystkim odpychającym, depresyjnym wrakiem. Wrakiem żyjącym jednocześnie wspomnieniami dawnej świetności i obiecującym nadejście kolejnej, w którą ani widz, ani jego rozmówcy, ani nawet on sam tak naprawdę nie wierzą. Temple odsłania nam MacGowana jako postać tak głęboko pogubioną w punkowej autokreacji, tak podporządkowaną uświęcającemu nałogowi, że smutno rozmieniającą swój niezaprzeczalny geniusz na drobne. Jednocześnie jednak nie jest to portret piętnujący jednostki, ale kulturę masową, gloryfikującą czy wręcz mitologizującą wszelkie odcienie patologii. Wokalista The Pouges jest więc u Temple’a katem i ofiarą, sprawcą i poszkodowanym we własnej sytuacji. A w obliczu luźnej, często radośnie chwytającej fenomen MacGowana narracji – także i człowiekiem, z którym nie sposób jest się nie napić.
Inne filmy warte uwagi: Fortuna – dziewczyna wśród olbrzymów, Oczy precz, Niefortunny numerek albo szalone porno