Najciekawsze filmy z 2015 roku, które nie weszły do polskich kin
Do polskich kin wchodzi rocznie od dwustu do trzystu filmów pełnometrażowych. Na świecie w tym samym czasie powstaje ich około dziesięciu tysięcy. Jasne, znaczna większość z nich to filmy niskobudżetowe, realizowane na zamówienie telewizji albo z myślą o rynku VOD i DVD czy też niewychodzące poza obieg festiwalowy skromne produkcje z rożnych zakątków świata, które w Polsce nie znalazłyby swojej widowni. Ograniczając się jedynie do polskich premier kinowych, sporo jednak tracimy. Związane jest to przede wszystkim z faktem, że rodzimy rynek dystrybucyjny funkcjonuje na dwóch biegunach, z pominięciem szerokiej strefy rozciągającej się między nimi. Z jednej strony mamy kino komercyjne – blockbustery i filmy średniobudżetowe wyświetlane w multipleksach nęcących widzów zapachem popcornu. Z drugiej – nagradzane na większych lub mniejszych festiwalach filmy artystyczne rozprowadzane przez Gutka albo Vivarto w małych salkach kin studyjnych.
Choć stary podział na sztukę i komercję od dawna nie obowiązuje w świecie filmu, polski rynek dystrybucyjny zdaje się tego nie zauważać, a liczba ciekawych premier, które nie pojawiają się na radarach rodzimych dystrybutorów, rośnie z miesiąca na miesiąc. Dlatego też w niniejszym zestawieniu skupiam się przede wszystkim na filmach gatunkowych – westernach, thrillerach czy horrorach – które nie trafiły i nie trafią do dystrybucji w Polsce, a które zdecydowanie warto poznać.
Kolejność zupełnie przypadkowa.
The Girl in a Car with Glasses and a Gun
Jean-Luc Godard powiedział ponoć kiedyś, że do zrobienia filmu potrzeba tylko dziewczyny i pistoletu. Joann Sfar, autor komiksów i reżyser znany przede wszystkim z Kota rabina, wziął sobie tę zasadę do serca. The Girl in a Car with Glasses and a Gun opowiada o ślicznej sekretarce, Dany, która ma odprowadzić do domu równie ślicznego Forda Thunderbirda swojego szefa, ale postanawia wykorzystać okazję i wybrać się na przejażdżkę. Po drodze spotyka ją jednak cała seria dziwnych wydarzeń, które mogą mieć coś wspólnego – aczkolwiek aż do finału niewiele o tym wiemy – z leżącym w bagażniku karabinem.
The Girl… całą fabułę buduje w oparciu o dwa zabiegi narracyjne. Pierwszym jest niepewność co do zdrowia psychicznego neurotycznej Dany; drugim – twist, pod który historia została napisana. Co poniekąd zaskakujące, fabuła okazuje się najzwyczajniej w świecie bezsensowna. Ale nie o fabułę Sfarowi chodzi, jego film to bowiem pean na cześć staroszkolnego seksapilu, który wynika w tym wypadku nie z nagromadzenia scen erotycznych, a z klasy i uroku, jakie roztacza wokół siebie odgrywająca główną rolę Freya Mavor (znana z Kumpli), i z nawiązujących do kina lat siedemdziesiątych zdjęć Manuela Dacosse, tego mistrza wizualnego falsyfikatu, który filmował między innymi krwawe fantazje duetu Cattet-Forzani (Amer, Dziwny kolor łez twojego ciała). Ostatecznie The Girl… okazuje się więc filmem równie seksownym, stylowym i głupiutkim jak główna bohaterka, nie tracąc jednocześnie nic ze swojego powabu. Im bardziej nas irytuje, tym mocniej nas przyciąga.
Cop Car
Szalenie prosta, ale przy tym efektowna, wypełniona nagłymi zwrotami akcji historia dwóch dziesięciolatków, którzy uciekają z domu i – snując się po amerykańskich bezdrożach – natrafiają na pozostawiony bez opieki radiowóz. Traf chce, że samochód nie należy do sympatycznego policjanta, ale do uwikłanego w brudne interesy, bezwzględnego szeryfa (Kevin Bacon), który zostawił auto, żeby zakopać zwłoki. I który zrobi wszystko, żeby odzyskać swoją własność i zatuszować całą sprawę.
Jak na reżysera i scenarzystę o niewielkim dorobku Jon Watts znakomicie operuje niedopowiedzeniem i doskonale buduje suspens. Cop Car może przywoływać na myśl filmy braci Coen albo Noc myśliwego Charlesa Laughtona, Watts nie pozwala jednak, by inspiracje go przytłoczyły. Od początku do końca konsekwentnie mnoży fabularne zagadki (możemy się jedynie domyślać, dlaczego chłopcy uciekli z domu, nie poznajemy też motywacji szeryfa), co powoduje, że Cop Car pozostaje filmem enigmatycznym i niepokojącym; udaje mu się także utrzymać napięcie aż do finału, choć akcja toczy się tu raczej niespiesznie. Co jednak ważniejsze – w rękach Wattsa Cop Car szybko staje się jednocześnie przerażającą i pełną uroku opowieścią o kresie dzieciństwa. I szkoda tylko, że ten skromny, doskonale przemyślany film przeszedł bez echa nie tylko u nas, ale i w Stanach Zjednoczonych, gdzie grany był jedynie w sześćdziesięciu kinach, w dodatku przez zaledwie kilka tygodni.
Wyrmwood
Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby połączenie Mad Maksa, Świtu żywych trupów i Martwego zła, odpowiedź przynosi Wyrmwood. Reżysersko-producencko-scenopisarski debiut braci Roache-Turner to dziki miks znanych motywów, które tworzą tutaj dzieło całkiem nowe i zaskakujące. Wystarczy zresztą poczytać wywiady z reżyserem, Kiah Roache-Turnerem, by zrozumieć, że ten młody twórca ma łeb na karku: „Zapomnijcie o ekspozycji. Oto grupa bohaterów, jest taka, a nie inna sytuacja, chodźmy na przejażdżkę!” – mówił reżyser w wywiadzie dla Fangorii, tłumacząc, dlaczego w Wyrmwood nie opisuje genezy inwazji zombie. Roache-Turner wychodzi najwidoczniej z założenia, że nie ma sensu mnożyć dialogów ponad potrzebę i zanudzać widzów niepotrzebnymi wyjaśnieniami. I ma sto procent racji.
Lądujemy więc w Australii opanowanej przez plagę żywych trupów i obserwujemy, jak mężczyzna, który właśnie stracił żonę i dziecko (wzorem Szalonego Maksa), szuka siostry w świecie opanowanym przez krwiożerczych umarlaków. Wyrmwood powstawał przez trzy lata i kosztował marne sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów, ale nie powinno was to odrzucić, bo film wygląda zaskakująco profesjonalnie. Co więcej – jego twórcy mają ten niezwykły dar opowiadania historii za pomocą wizualnego i fabularnego chaosu, który kilka dekad temu pozwolił skromnemu horrorowi Sama Raimiego – pod tytułem Martwe zło – trafić do gatunkowego kanonu. Wyrmwood też umiejętnie korzysta z frenetycznie miotającej się kamery, a jego twórcy dolewają oliwy do ognia dokładnie wtedy, kiedy każdy inny reżyser by ten ogień ugasił. Szalona, niskobudżetowa apokalipsa.
Electric Boogaloo: The Wild, Untold Story of Cannon Films
Australijski reżyser Mark Hartley dał się poznać jako niezwykły dokumentator historii kina eksploatacji. W Not Quite Hollywood: The Wild, Untold Story of Ozploitation! opowiadał o nowej fali niskobudżetowego australijskiego filmu gatunkowego z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, w Machete Maidens Unleashed! przybliżał natomiast historię filipińskiej pulpy. Nikogo nie powinno więc zaskoczyć, że Electric Boogaloo też traktuje o filmach. Tym razem Hartley wziął jednak na tapetę słynną wytwórnię Cannon Films prowadzoną przez Menahema Golana i Yorama Globusa, którzy pod koniec lat sześćdziesiątych przyjechali z Izraela (gdzie wyprodukowali między innymi doskonale znane w Polsce przełomu transformacyjnego Lody na patyku) do Ameryki, by opanować Hollywood.
Electric Boogaloo nie zaskoczy raczej nikogo pod względem filmowego rzemiosła (to po prostu gadające głowy aktorów, reżyserów i producentów poprzetykane fragmentami produkcji Cannona), ale i nie musi, bo opowiadana przez Hartleya i jego gości historia jest wystarczająco ciekawa. Wśród filmów Cannona znalazły się wszak zarówno hity (Życzenie śmierci 2, Cobra, Amerykański ninja, masa dzieł z Chuckiem Norrisem), kompletne klapy (za przykład niech posłuży The Apple, czyli musicalowa, popowa wersja Księgi Rodzaju albo Ninja III: The Domination, czyli połączenie filmu o azjatyckich wojownikach z Egzorcystą i Flashdance), jak i ambitne filmy mistrzów kina (Strumienie miłości Johna Cassevetesa, Otello Franco Zefirelliego), a strategia finansowa i artystyczna Golana i Globusa powodowała, że zarówno ich konkurenci, współpracownicy, jak i niezależni obserwatorzy rynku dystrybucyjnego łapali się za głowy. Dla widzów zainteresowanych historią popkultury pozycja obowiązkowa.
Cooties
Jeśli istnieje jeszcze jakieś tabu, którego baliby się współcześni twórcy, to jest nim prawdopodobnie zabijanie dzieci. Trudno jednak uniknąć tego tematu, gdy kręci się krwawy komediohorror o grupie nauczycieli zamkniętych w szkole podstawowej z bandą wściekłych, krwiożerczych zombie-dzieciaków.
Komedie o żywych trupach, czyli tak zwane zom-comy, nieczęsto mają tak atrakcyjny pomysł wyjściowy. W debiucie reżyserskim Jonathana Milotta i Cary Murnion zaraza dotyka bowiem tylko tych, którzy nie przeszli jeszcze okresu dojrzewania. Wszyscy pozostali są bezpieczni, chyba że spotkają na swojej drodze zarażone dziecko. W Cooties (tytuł można by przełożyć na Skisłeś!) z hordą niewielkich rozmiarowo, ale wyjątkowo silnych i wrednych zombie radzić muszą sobie między innymi Elijah Wood, Rainn Wilson i Alison Pill. A ponieważ grono nauczycielskie coraz bardziej się uszczupla, walka z byłymi podopiecznymi musi przyjmować coraz brutalniejszą formę. I choć Cooties nie jest ani przełomowe, ani szczególnie zaskakujące (kiedy przywykniemy już do widoku rozwalanych na kawałki uczniów), to jednak naprawdę śmieszy i doskonale sprawdza się w roli filmu na imprezę.
Meadowland
Utrata dziecka to temat wyjątkowo trudny i delikatny – łatwo powielić historie już opowiedziane albo najzwyczajniej w świecie popaść w kicz. Debiutującej w roli reżyser operator Reed Morano (która odpowiadała wcześniej między innymi za zdjęcia do Na śmierć i życie i Między nami bliźniętami) udało się jednak przedstawić tę fabułę w sposób świeży i ciekawy, daleki od banału. Meadowland zaczyna się od sceny, w której Sarah (Olivia Wilde), Phil (Luke Wilson) i ich kilkuletni syn przyjeżdżają na stację benzynową. Chłopak wychodzi na moment do toalety i dosłownie znika bez śladu.
Morano nie interesuje jednak ani żmudny proces śledztwa, ani zagadka porwania, ale para niegdyś bliskich sobie ludzi, którzy na dwa skrajnie różne sposoby próbują poradzić sobie z taką sama stratą. Podczas gdy Sarah stara się przede wszystkim zapomnieć o wydarzeniu, Phil – najogólniej rzecz ujmując – szuka sensu życia. Co w tej fabule ciekawe, to fakt, że taki punkt wyjścia daje niemal nieograniczone możliwości dalszego poprowadzenia bohaterów. I choć w Meadowland pojawiają się motywy charakterystyczne dla filmów o żałobie – a więc przygodny seks mający na celu zagłuszenie smutku, eksperymenty z narkotykami itd. – Morano udaje się uniknąć kiczu. Dzięki żelaznej dyscyplinie w operowaniu zdjęciami (w których ważniejsze jest często to, co pominięte lub rozmyte, umieszczone gdzieś na drugim planie) i umiejętnie poprowadzonej narracji Meadowland jest filmem subtelnym, poruszającym i surowym. Olivia Wilde, znana przede wszystkim z ról w niewymagających komedyjkach, odgrywa tu prawdopodobnie najważniejszą rolę w dotychczasowej karierze, a finał, rozegrany w nieco odmiennym kluczu, uciekający od realizmu, dodaje filmowi siły. Trudno nazwać seans Meadowland przyjemnym, ale to dojrzałe, mądre kino, świadczące o dużym talencie debiutującej twórczyni.
Bone Tomahawk
W związku z dużymi sukcesami finansowymi Django i Prawdziwego męstwa można obecnie zaobserwować coś na kształt niewielkiego renesansu (jeśli coś takiego w ogóle istnieje) westernu. Co prawda w jego ramach powstają głównie filmy niezależne i niskobudżetowe, ale głupio byłoby na to narzekać, skoro dzięki temu mamy możliwość poznać produkcje tak ciekawe jak Slow West z Michaelem Fassbenderem czy właśnie Bone Tomahawk. Punkt wyjścia debiutu reżyserskiego cenionego pisarza S. Craiga Zahlera jest prosty, ale i ciekawy. Dwóch morderców i rabusiów bezcześci miejsce kultu kanibali. Jeden z nich ginie na miejscu, drugi ucieka do najbliższego miasteczka. Troglodyci – jak nazywają Indian bohaterowie – podążają za nim i porywają kilku mieszkańców, w tym żonę respektowanego handlarza bydła (Patrick Wilson), który leczy właśnie złamaną nogę. Szeryf (świetny Kurt Russell), jego zastępca (Richard Jenkins) i największy w okolicy pogromca Indian (Matthew Fox) postanawiają pomóc mu odbić zakładników, zanim ci zostaną pożarci.
Przez nieco ponad dwie godziny obserwujemy więc przygody grupy ratunkowej składającej się ze starca, kaleki, porywczego rewolwerowca i szeryfa, który w tym zestawieniu wydaje się najbardziej racjonalny. Zahler prowadzi akcję niespiesznie, skupia się raczej na dialogach między bohaterami (te są z kolei świetnie napisane) niż na scenach walk lub strzelanin. Ta strategia ma dwa ogromne plusy. Po pierwsze, dzięki temu dobrze poznajemy bohaterów i mamy okazję naprawdę ich polubić; po drugie – kiedy bohaterowie trafiają wreszcie do piekła kanibali i stają oko w oko z dzikim okrucieństwem, makabra wywołuje prawdziwy szok. Reżyser doskonale łączy western z filmem gore (przywołującym na myśl po części Cannibal Holocaust, a po części Wzgórza mają oczy) i nie pozwala jednocześnie, by krwawe sceny przytłoczyły snutą przez niego historię. Bone Tomahawk do końca pozostaje więc przede wszystkim filmem o ludziach zmierzających na spotkanie z nieznanym, a nie teatrem ślepego okrucieństwa.
Colt. 45
Do końca zastanawiałem się, czy zawrzeć Colt. 45 w tym skromnym zestawieniu. Pierwszy powodów jest taki, że właściwa premiera filmu miała miejsce w roku 2014, ograniczała się jednak tylko do francuskich i belgijskich kin; premiera DVD, dzięki której produkcja Du Welza trafiła do widzów z reszty świata, miała miejsce w zeszłym roku. Drugi powód dotyczy natomiast konfliktu reżysera z producentami, który poskutkował odsunięciem Du Welza od montażu i brutalnym okaleczeniem jego najnowszego filmu.
Colt. 45 to w efekcie osiemdziesiąt minut strzępów thrillera, który prawdopodobnie byłby doskonały, gdyby Du Welz miał w życiu odrobinę mniej pecha. Kto zna poprzednie filmy tego niepozornie wyglądającego Belga (czyli Kalwarię, Vinyana i Alleluię), wie na pewno, że Du Welz nie bierze jeńców i z godną podziwu konsekwencją snuje opowieści o ludziach podążających w stronę jądra ciemności. W Colt. 45 po raz pierwszy zdecydował się jednak wyjść poza horror, czyli gatunek w pewnym sensie nierozerwalnie związany z jego zainteresowaniami. Głównym bohaterem jest tu młody instruktor oddziałów specjalnych i doskonały strzelec, Vincent (oszczędna i dojrzała rola Ymanola Perseta), który zostaje wrobiony w grę znacznie większą i bardziej bezwzględną, niż mógłby się spodziewać. Choć zawiązanie akcji nie zaskakuje, kolejne jej zwroty są już oryginalne i ciekawe przemyślane, a finał – jak to u Du Welza – polega na schodzeniu w coraz niższe kręgi piekła. I szkoda tylko, że tę brutalną, porażającą historię oglądamy oczami chciwych i durnych producentów.
korekta: Kornelia Farynowska